31 grudnia 2010

… marzenia …

Dzisiaj o jednym z moich marzeń, które już bardzo mocno się materializuje … a dokładnie ja je materializuje. Kurcze jeszcze rok temu nie wierzyłam, że będę szyć z takim zapałem, nie myślałam że będę się łapała za wcale nie łatwe szyciowe sztuki, a jednak – chciałam, pracowałam nad tym mam. Myśląc o maszynie i patchworku zawsze w pierwszej chwili myślałam o swojej czerwonej narzucie. Najpierw były pierwsze schody – nazbieranie czerwonych materiałów. Oj nie było łatwo, bo w polskich sklepach internetowych akurat czerwonych jak na lekarstwo, no ale mając odpowiedni azymut materiały powoli się zbierały i oprócz rodzimych sklepów, poszły w ruch zakupy i w Anglii i w Niemczech, a i belgijskie (Beata wielkie buziole) się znalazły, ogołociłam z czerwonych zapasów Krzysię i Basię (dziękuję raz jeszcze dziewczyny). Zaczęłam również bacznie obserwować czerwone bawełny w ciuchlandach (dzięki temu mam kilka fajnych koszul męskich w szafie – bo szkoda mi było ich ciąć hi hi).

Zakupy to jedno (zwłaszcza te wirtualne) a zobaczenie na żywo zamówionego materiału to zupełnie coś innego … Wszystkie te materiały zostały zakupione jako czerwone i na takie w większości przypadków na monitorze i opisie wyglądały. Cóż wiele z nich wyszła bardziej brązowa niż bordowa, czasem różowa niż czerwona – no ale dzięki temu miałam wielką frajdę w łączeniu kolorów i odcieni, których nigdy wcześniej bym ze sobą nie połączyła :). Dobieranie materiałów okazało się ciężką jak pracą, kurcze nie tak łatwo wymyślić i dobrać ze sobą tyle różnych wariantów – z tego co mi się wydaje każdy prostokąt narzuty jest niepowtarzalny (jest ich 132, każdy z nich składa się z 9 elementów co daje w sumie 1188 kawałków materiału).

Po zszyciu kolejnym etapem było przycięcie każdego prostokąta do tych samych rozmiarów, o kurcze takie proste się wydaje ale jak się nie ma odpowiednich narzędzi – linijek – to już proste nie jest, najpierw zabrałam się za mierzenie każdego boku zarysowywanie gdzie przeciąć, ale bym do lata tego nie zrobiła z takim ogromem czynności. Zrobiłam więc szablony od których odrysowywałam – efekt w dwa dni wszystko przycięłam i dorobiłam się bólu nadgarstka od dociskania nożyka i zakwasów na plecach od dociskania linijki (tak tak zdechlak jestem).
Nie planowałam, że już dzisiaj będę układać w „odpowiednim” do zszycia porządku poszczególne prostokąty, ale jakoś mnie naszło i założyłam prawie cały dywan na czerwono. Niestety nie byłam w stanie zrobić zdjęcia całej podłogi – ten kawałek musi wystarczyć :). Ułożenie poszło wyjątkowo szybko (jakieś 1,5 godziny) i obyło się bez bólu niezdecydowania czy niepasowania. Potem każdy element został oznaczony za pomocą sklerotki i złożony powrotem w kupkę, którą pewnie jutro (bo nie wytrzymam) zacznę zszywać. A potem coś co mnie przeraża na chwilę obecną – kanapkowanie, pikowanie i lamówkowanie (bo o ile te czynności nie są mi już obce o tyle robić to na płaszczyźnie 220 x 250 (być może na długość zrobię trochę krótszą ale to już w praniu znaczy w szyciu wyjdzie.



W Nowym Roku życzę Nam abyśmy nie zapominali o sobie i swoich marzeniach, które w biegu życia zostają odkładane gdzieś na koniec naszych hierarchii. Dziękuję, że jesteście ze mną, a ja mogę być z Wami.

M.

26 grudnia 2010

… Happy Stitchmas! …

To hasło przewodnie tegorocznych świąt, bo ja robótkuję, czytam, relaksuję się i jest fajnie, bez spinki, szaleństwa w oczach i obżarstwa.
Dziś opowiem o tym co powstało jeszcze przed świętami ale nie miałam natchnienia, żeby o tym napisać. Najpierw choinki, chodziły za mną od kilku tygodni, nie mogłam się zdecydować na wzór, a że nie miałam zbyt dużo świątecznych materiałów to niestety nie mogłam poszaleć. Ale udało się uszyć, lekko koślawy bieżnik na maminy stół i do tego 3 serwetki – wszystkie choinkowe.

Jak to zwykle bywa w czasie zdobywania doświadczenia, w jednym miejscu koślawo w innym trochę za grubo, ale w efekcie i tak jestem zadowolona i nauczona pewnych nowych zależności przy tworzeniu patchworku. Nadal mam odwagę pikować jedynie po szwach, no ale to dopiero moje drugie pikowani przecież.


Zrobiłam też kilka bombek – wszystkie poszły w świat, bo ja nie mam odpowiedniej do takich bombek choinki (moja z doniczką ma w tym roku 40 cm).

A poza tym ja uwielbiam robić coś własnoręcznie z przeznaczeniem dla konkretnej osoby, tak aby energia włożona w robienie miała ukierunkowanie (dlatego praktycznie nigdy nie robię rzeczy osobom których nie lubię, bądź wiem że moja praca będzie niedoceniona).


Skończyłam też ostatni – trzeci juhu!!! obrazek na tegorocznego Świątecznego SAL`a. Kolejna maziana bombka, którą niestety wyszywało mi się o wiele gorzej niż poprzednią, także w przyszłym roku myślę że sięgnę powrotem po ten wzór.

Chciałam się też pochwalić Wam pewną częścią prezentu od mojej kochanej szwagierki – otóż dostałam od Niej rękawiczki z historią przez Beatę spisaną i to właśnie tę historię poniżej zamieszczam. Bo dała mi dużo radości – poczytajcie same (występują poza rękawiczkami: Agata – Beata moja szwagierka oraz Tadzia – Madzia czyli ja :)):
„Rok temu była u Agaty jej kumpela Tadzia, jakoś tak na jesień i spodobały jej się takie jedne rękawiczki Agaty, wiec chciały je kupić. Przeszwedały wszystkie sklepy ale nie było. Ale że to dobra kumpela Agaty i ta chciała jej zrobić przyjemność, to zaczęła poszukiwania po internecie, dalszych sklepach itp. itd. ale nie było ich już nigdzie a w głównym magazynie powiedzieli, ze już są wykupione. No i weź człowieku… I jak to tak w takich sytuacjach bywa, człowiek staje się na głowie i nic a tu wzięło i samo przyszło… Agata poszła do spożywczaka po kawę, szpera coś tam na półce i tak kątem oka coś jej się wydaje, ze chyba widzi to czego dłuuugo szukała … patrzy, a tu te rękawiczki! Jak nowe i jeszcze żeby mało było dokładnie w tym rozmiarze jak trzeba! Hee?? OK!!! Dziwne, bardzo dziwne, ale super!! Kupiła te rękawiczki oczywiście i przy następnej okazji chciała je podarować. Następna okazja oczywiście tez się nadarzyła, ale jak przyszło co do czego, to rękawiczki wcięło. Agata właśnie leciała do Polski, przeszperała cały dom, postawiła wszystkich włącznie z kotami na głowie, przeszperała jeszcze raz kąty… jak kamień w wodę, nie ma. Dziwne, ale trudno, no nic już nie zrobisz, mało na samolot się nie spóźniła. Tematu nawet nie poruszała przy Tadzi no bo przecież się wkurzyć można i jeszcze nikt nie uwierzy.
Temat z czasem został zapomniany, przyszła wiosna. Agata zabrała się do sprzątnięcia szafy, znaczy się do wyniesienia rzeczy zimowych żeby było miejsce na letnie. I co? I oczywiście napatoczyła się na rękawiczki, a dokładnie na cztery takie same, co jeszcze nie było takie dziwne, bo Agata przecież też takie miała. Dziwne było to, że wszystkie były noszone! Heee… ok, czyli jakimś cudem pomieszały się te Agaty z tymi nowymi i jakimś cudem Agata nie zajarzyła tego, i nie zajarzyła, że ma dwie pary i że raz nosi tą a raz tamtą a szuka trzeciej pary. Dom wariatów. No dobra, ale tym razem miało pójść wszystko bezproblemowo wiec Agata wzięła tą jedną parę i położyła ja w specjalne miejsce, żeby przy okazji je Tadzi sprezentować i żeby znowu nic nie pomieszać. Okazja i tym razem się nadarzyła i mimo, że było to lato, wolała Agata dać ten prezent, bo zima przecież przyjdzie tak czy siak. I znowu się zaczęło. Gdzie ja położyłam te rękawiczki, jakie specjalne miejsce to było…? Skończyło się jak się miało skończyć, a mianowicie rękawiczki nie zostały odnalezione. Agatę zaczął ten temat powoli niepokoić. Sprawa zaczęła się robić oczywista - rękawiczki robią Agatę w konia! No ale i tym razem temat został z czasem zapomniany, chociaż trwało to nieco dłużej. Przyszła jesień i procedura wymiany rzeczy letnich na ciepłe musiała zostać powtórzona. Jest to nudne zajęcie, szaliki, czapki i oczywiście rękawiczki nie leżą w jednym miejscu, trzeba zajrzeć w dziesięć kątów żeby zebrać całą kolekcje, potem całą tą furę wełny trzeba rozparcelować i posegregować żeby miało to ręce i nogi…. i palce! I to ile palców, dwadzieścia przynajmniej i to takich samych! Powrót rękawiczek, dwie pary jakby nigdy nic, jakby Agata ich nigdy nie rozdzielała od siebie, nie kładła w specjalne miejsce, nie miała ich na oku… Ale tym razem miało wszystko potoczyć się inaczej, zabawa w kotka i myszkę osiągnęła swój szczyt i myszka zmieniła się w kotka. Agata już nigdy nie będzie oglądała się niespokojnie za siebie, nie będzie się czuła obserwowana (przez rękawiczki??), nie będzie wątpiła w prawa natury i miejsca specjalne, o nie! Agata poczuła stanowczość w sobie tak silna i nieomylną, ze żadne rękawiczki świata nie miały szansy. Chwyciła jedną parę i nie wypuszczając jej z ręki znalazła odpowiednie pudełeczko (w miejscu specjalnym), z nieugiętym zdecydowaniem włożyła je do pudełeczka i zamknęła wieczko, zawinęła w papierek i przewiązała kokardką robiąc szczególnie mocny supełek, tak ze nikt i nic z tego pudełeczka wyjść nie mogło. Wystarczył jeden telefon i transport na miejsce przeznaczenia był zorganizowany. 48 godzin później pudełeczko było na miejscu. Agacie udało się dokonać rzeczy niemożliwej. Ale rękawiczki nadal żyją, zmieniły tylko właściciela i Agata jest przekonana, ze ich rola w tym wszystkim jeszcze sie nie skończyła!”
Beata jeszcze raz bardzo dziękuję za wszystko!!

p.s. tytuł posta zainspirowany wpisem Ani z Pieguchowa

M.

21 grudnia 2010

… na przekór …

Tak, tak na przekór chorobie, na przekór standardom zachowań przedświątecznych ja się relaksuję, robótkuję i pitraszę – bynajmniej mało świątecznie :) … i w dodatku dobrze mi z tym.
Nazbierało się trochę tego, bo jakoś tak wiele rzeczy zaczęłam wcześniej i one systematycznie ku końcowi suną.
Dzisiaj przedstawię Wam króliczkę – jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy kumpela wspominała o króliku dla jej nowonarodzonego synka nie miałam absolutnie ani zamiarów ani chęci. No ale, jak życie pokazuje, do wielu rzeczy się dojrzewa hi hi. I u mnie w pewnym momencie nadszedł czas tildowania.

Spróbowałam, nie zniechęciłam się do końca (choć niewiele brakowało) i nawet jestem dumna, choć koślawo i nierówno. Mojej dumy nie zabrał nawet tekst mojego ślubnego, który widząc króliczkę rzekł, iż jest podobna do Jar Jar Binks`a z „Gwiezdnych Wojen” … mhhh sobie pomyślałam … niech się wypcha bo się nie zna o! Króliczka została uszyta z myślą o pięciolatce, która ostatnio jest bardzo nieszczęśliwa z powodu pojawienia się na święcie jej brata. Mam nadzieję, że króliczka poprawi jej humor. Następne, które powstaną będą facetami!!

Wczoraj miałam jakiegoś doła, którego postanowiłam przeskoczyć pitrasząc, i nie były tą świąteczne mięsa, czy wszędzie obecne pierniki – postanowiłam zrobić kandyzowane pomarańcze w czekoladzie. Pomysł zaczerpnęłam z mojego ulubionego kulinarnego bloga, prowadzonego przez bardzo fajnych małżonków – crast & dust. Bardzo lubię ich czytać, choćby dla samego czytania, no są moimi motywatorami, żeby wyjść poza ramy standardu w kuchni.


Przepis właściwie bez modyfikacji, oprócz tego ze użyłam mlecznej czekolady, ponieważ gorzkiej nie lubię bardzo. Aha no i w związku z tym, iż mam badziewny piekarnik, żeby pomarańcze miały odpowiednio niską temperaturę suszyłam je w uchylonym piekarniku.
No i cóż pomarańcze wyszły przepyszne, tyle że to takie rarytas ki, które robi się kilka godzin, więc od tak od czasu do czasu żeby było … na przekór :).

Wreszcie po cyklu niedoczytanych książek trafiłam na porządną, do przeczytania której namówiła mnie Ania (i pożyczyła do przeczytania) – mówię tutaj o „Saszeńce” Simona Montefiore.

Książka bardzo ciekawa i bardzo smutna. Dobry język pozwolił wniknąć w świat o którym praktycznie nie miałam pojęcia, świat fanatyków Marksa, Stalina i bolszewizmu, metody rządzenia i egzekwowania. Ale też świat młodości, fascynacji, miłości do najbliższych, a z innej strony kosztów jakie trzeba ponieść za swoje decyzje … . Nie powiem, ze jest to najlepsza książka, którą czytałam ale jest to bardzo dobra książka po którą warto sięgnąć, a świadczyć o tym może w moim przypadku choćby zarywanie nocy, żeby doczytać …

Czasami tak bardzo chciałabym mieć lepszy aparat, ale i moim maluchem można wyczarować niekiedy fajne fotki - zobaczcie:

M.

14 grudnia 2010

… lepiej mi …

Już mi lepiej, zastrzyki działają i to nawet bardzo działaj, zwłaszcza na d …, no ale wolę żeby mnie gardło nie bolało ;). Tak więc coraz śmielej oddaje się radościom wszelakim, wykorzystując tak naprawdę w końcu to, że jestem w domu. Nie krzyczcie tylko na mnie, ja naprawdę dbam o siebie z całych sił :) i jak tylko czuję, że trzeba wwalam się do wyrka z książką.
Ostatnio pisałam o cięciu kawałków - nożyczki są boskie i wcale nie bolą ręce, choć i nożykiem jakoś idzie, aczkolwiek kiedy trzeba kombinować żeby jak najwięcej materiału zużytkować wycinając różne kawałki, to lepiej się tnie nożyczkami :).
W zależności od humoru raz tnę raz zszywam i tak powstało już kilkadziesiąt bloczków. Nie mogłam się opanować i rozłożyłam te bloczki na łóżku, na którym narzuta będzie kiedyś leżała – no i powiem – już mi się podoba :). Zamówiłam kilka kolejnych materiałów i cały czas mam przeświadczenie, że to nadal będzie za mało … ale nie będę się martwiła na zapas … .

Układ bloków oczywiście jest zupełnie przypadkowy i na pewno nie ostateczny.

Jejku jak ja się cieszę, że mogę pobyć w domu (choć powody nie są już takie radosne – no ale idzie ku dobremu) i porobić rzeczy na które nie miałabym szans posiadać czas. A mówię tu na przykład o patchworkowej bombce, na którą się skusiłam dzisiaj, po tym jak zakochałam się w takowych u Jolinki.

Zrobienie jej zajęło mi pół dnia, ale jestem bardzo zadowolona i mam wielki apetyt na jeszcze (mam nadzieję że małżonek upoluje jutro kule). Użyłam 4 materiałów i stosowałam się z grubsza do wskazówek Joli. I byłam bardzo zadowolona, że jakiś czas temu kupiłam naparstek, bo gdyby nie on to nie wiem czy byłabym w stanie wyklinać tego posta. W związku z nieposiadaniem tasiemek wstążek i takich tam – wstążka powstała z materiału i kilku koralików, sznurek natomiast to łańcuszek szydełkowy z metalizowanej nitki Anchora (chyba arista się nazywa ta nitka). Aaaa powinnam jeszcze dodać, iż bombka powstała dzięki Aploch (Ona nie jest oczywiście tego świadoma hihihi), bo to ona ostatnio jak byłam u Niej dała mi styropianową kulę, do innych wprawdzie celów – ale co tam też piknie wyszło przecież hi hi.
Właśnie natknęłam się na filmowy tutorial takich bombek jakby ktoś chciał.

Pokażę jeszcze cały mój kącik robótkowy – ostatnio to prawdziwy kącik odgrodzony deską, której jak nie muszę to nie składam, no i fotel biurowy super się sprawdza :).


A na koniec szarlotka sypana „Babci Krzysi” – ale nie tej naszej Krzysi, tylko innej babci, a przepis zachwalany i stosowany był w programie „Gotuj o wszystko” , ja go wzięłam ze strony DDTVN. Polecam jest pyszna i wcale wbrew temu co twierdzą w komentarzach nie trzeba sypać proszku do pieczenia i stanowczo mniej cukru można dać jakoż i ja zrobiłam ).

M.

11 grudnia 2010

… bo grunt to się uczyć …

a to kawałek mojego kącika

… uczyć na błędach. Tak to jest kiedy samemu odkrywa się coraz to nowe tajniki szycia patchworków. Wprawdzie dostałam na dzień dobry masę rad i podstawowych zasad od Basi i Krzysi, jednak wiadomo – im dalej w las tym więcej rzeczy się spotyka i więcej umiejętności potrzeba. Kiedy nie walam się w łóżku osłabiona choróbskiem, wycinam kawałki materiałów niezbędnych do uszycia każdego bloczka (bloczek zawiera 13 kawałków). No i tutaj muszę się przyznać, że wycinam materiał w większości nożyczkami – nie ufam nożykowi, nie potrafię po prostu dobrze się nim obsługiwać chyba. A nożyczki to nożyczki – ujarzmiony zwierz. Najpierw – o ja głupia :) - każdy kawałek wyliczałam z linijką w ręku. Dopiero po wycięciu jakichś stu kawałków, oświeciło mnie że powinnam sobie zrobić szablony, co uczyniłam z bloku technicznego – najgrubszy papier jaki miałam. A w dodatku żeby szablon w czasie odrysowywania nie latał po materiale użyłam taśmy klejącej, takiej matowej (nie jest zbyt silna i łatwo się odkleja), dzięki czemu super mi się odrysowuje. No i takie, niby oczywiste, usprawnienie zaoszczędza masę czasu, a przede wszystkim jest o wiele bardziej dokładne niż liczenie milimetrów linijką.


Także szyję szyję te bloczki jak dorwę dobre światło w sypialni – gdzie będę mogła bloki rozłożyć i sfocić wszystkie razem - to pokażę. Szyje się szybko, myślę że o wiele szybciej niż bym szyła wiatraczki, a przede wszystkim nie tak stresująco. Bo wiecie są takie mistrzynie co dojrzą każdy niezbiegający się ze sobą ścieg – a takich w nowym wzorze będzie stosunkowo niewiele hi hi. Mimo, wydawałoby się, pokaźnego zbioru czerwonych szmatek, mam nieodparte wrażenie że zabraknie ich niestety. Więc znowu muszę zapolować na czerwone materiały (choć miałam nadzieję że już nie będę musiała kupować ehhh).
A jeszcze chciałam pokazać Wam mój patent na skrawki materiałów, z których powstają skrawkowe bloczki. Między gorączkami udało mi się przejrzeć swoje kawałki materiałów i poodcinać skrawki, które służyć będą do wyżej wymienionych bloków. Powstało tego całe pudełko. I taki „groch z kapustą” jakoś mi się nie widział, przerzucanie wszystkiego żeby znaleźć jakiś zielony kawałek na ten przykład. Więc postanowiłam pobawić się w kopciuszka i posortować kolorami. Kolory powkładałam do oddzielnych plastikowych kopert, te włożyłam do pudełka – no i mam porządek.


A jak nie mam już siły przy maszynie siedzieć (bo muszę Wam powiedzieć, że czy to choroba czy zastrzyki spowodowały, że jestem bardzo słaba – aż dziwne co może zmęczyć) wyszywam bombkę. I zaczynam tęsknić za needlpointem.
M.

5 grudnia 2010

… wreszcie zaczęłam …

Od kilku dni nieodstępującą mnie prawie wcale „przyjaciółką” jest gorączka. U mnie objawem jej obecności jest pieczenie pleców, dzisiaj nie dałam rady ani leżeć ani siedzieć na kanapie – bo plecy stykały się z oparciem i bolało więc postanowiłam posiedzieć przy maszynie bo tam nie dotykam niczym do pleców. I tak zaczęłam wprowadzać w życie duży projekt – czerwoną narzutę na łóżko. Wcześniej planowałam, iż będzie złożona z małych wiatraczków, ale w między czasie (kiedy miałam odrzut od myślenia o niej) postanowiłam zmienić wzór. Rozrysowałam wyliczyłam ile muszą mieć poszczególne elementy bloków i muszę ich uszyć jedynie 110 sztuk a nie kilkaset jak było w planach wiatraczkowych. Ale co jest ważniejsze o wiele szybciej będę mogła widzieć efekty, śmielej łączyć ze sobą elementy, czego przy wiatraczkach sobie nie wyobrażałam.

Dzisiaj powstały cztery bloki (wierzcie mi o wiele prostsze niż na szybkich fotkach), w między czasie jeden wymiar musiałam zniwelować, żeby potem wszystko się zgadzało. I cóż mam nadzieję, ze teraz to już pójdzie z górki (ha ha ha) i że czerwonych i bordowych materiałów wystarczy. Każdy blok składa się z trzech różnych materiałów i ma wymiar 22 cm.

Tak jak zapowiadałam zaczęłam też kolejną bombkę. Jednak wbrew pierwotnym planom, nie wyszywam według tego samego wzoru co poprzednią – żeby było weselej. Wymiary jej jednak są zbliżone – tak żeby ładnie wyglądały jako komplet. Używam Belfastu 32 Len oraz ręcznie cieniowanej przez Krzysię nitki.

Mimo, iż nigdy nie robię backstitchy w trakcie wyszywania, to tutaj musiałam spróbować jak to będzie wyglądało. Tym bardziej że jest to raczej black stitch niż backstitch. Początkowo chciałam zamiast frencz knotsów wszystć koraliki, ale niestety żadne z posiadanych nie pasowały kolorystycznie.

M.

28 listopada 2010

… nie mam pomysłu na tytuł …

Ostatni tydzień był dziki, były dni kiedy wracałam z pracy i padałam na ryj … no ale na szczęście już się skończył (choć następny też niezły się zapowiada …). Mimo to od czasu do czasu chociaż dwa krzyżyki starałam się postawić i dzięki temu skończyłam pierwszą bombkę. No i muszę powiedzieć, że mi się bardzo podoba!! Zrobiłam zdjęcia w różnym oświetleniu bo, każde z nich wydobywa trochę inną bombkę.


W związku z tym, że mimo początkowych niechęci wynikających z małych krzyżyków tak dobrze mi się robiło ten obrazek, od razu praktycznie zaczęłam dziubać następną – tym razem wg trochę innego wzoru (i mam wrażenie że dzięki temu pójdzie szybciej).
Żeby nie było, że zaniedbuję maszynę, uszyłam też dwa kolejne scrapowe bloczki, tym razem nie moje kolory, ale jak ma być tęczowo to muszą być i róże i brązy :). Cały czas uczę się i kombinuję z techniką ich szycia żeby wychodziło, no i idzie coraz lepiej.

Nie napisałam chyba wcześniej o tym skąd wzięłam inspirację na te skrawkowe bloczki. Wędrując po przepastnych przestworzach sieci natrafiłam na pewien blog, w którym, mam nadzieję, będę mogła uczestniczyć.

Wreszcie, wreszcie, wreszcie przeczytałam kawał dobrego kryminału! „Fałszywy trop” Henning`a Mankell`a to pierwsza książka tego autora, z którą miałam przyjemność odpoczywać. Autor bardzo lekkim językiem przeprowadził mnie przez interesujące śledztwo. I mimo, iż jest to kryminał, w którym czytelnik równolegle śledzi poczynania policji i sprawcy (więc wie kto czyni zło) to jednak cały czas czułam miły dreszczyk i czytałam szybciutko, żeby dowiedzieć się co dalej. Polecam.

M.

18 listopada 2010

… kwestia przyzwyczajenia …

Jak to mawiała moja babcia – człowiek jest wstanie przyzwyczaić się prawie do wszystkiego … nie nadużywałabym tego stwierdzenia, bo przede wszystkim nie chcę się do wielu rzeczy przyzwyczajać bo na zdrowie to nie wychodzi … ale wracając do tematu Wcześniej pisałam, że zaczęłam tajemniczy wzór porywając się na drobniusie krzyżyki. I w czasie choróbska kiedy łóżkowałam na zamianę z robótkowaniem, okazało się, że do takich malusich krzyżyków da się przyzwyczaić i igła już sama wie gdzie ma iść (tak tak brzmi niewiarygodnie ale doświadczyłam tego na swoim tamborku). I z tego doświadczania wyszła 1/3 wyszytego wzorku i podtrzymanie na duchu, że jednak nie był to zły pomysł i może powstaną kolejne do kompletu, wyszyte z równie cudnie pofarbowanych przez Krzysię nitek.


Mając trochę więcej czasu, bo na nic innego nie miałam siły podglądałam blogi różnych zdolnych dziewczyn i zainspirowana, wykorzystując dosłownie godzinkę lepszego samopoczucia rozpoczęłam kolejny projekt. Pewnie będzie z tego zapasowa narzuta do mojej sypialni. A tak wygląda początek projektu.

Wykorzystywane są różne maluśkie ścinki, których oczywiście szkoda mi było wywalać, bo może do czegoś się przydadzą (znacie to co nie? :)) i przydały się.

A jak już wspomniałam o sypialni, to od kilku dobrych tygodni mam skompletowane boskie czerwone i bordowe materiały na narzutę. I jakieś licho nie pozwala mi się do niej zabrać, i ociągam się i planuję że już jutro i nie wychodzi i … zaczęłam się zastanawiać o co chodzi … i wczoraj kiedy zobaczyłam pewien wzór uzmysłowiłam sobie, że chyba to licho – to po prostu nie stuprocentowe moje zdecydowanie, że tak a nie inaczej ma ona wyglądać. Mam nowy pomysł, który myślę że po pierwsze będę mogła zrealizować szybciej a poza tym nie będzie taki wydziubany z setek małych kawałeczków (co na początek może być bardziej motywujące).

M.

14 listopada 2010

… kuchenno – maszynowo…

Słuchajcie uszyłam … uszyłam ubranko dla mojej pani M. Co by nie stała w plastiku jak w jakimś płaszczu przeciwdeszczowym. Podejścia robiłam od jakiegoś czasu, podchodzenie polegało na inspirowaniu się tym co dziewczyny pokazują na swoich blogach. Nie jestem super zadowolona z efektu, bo niestety moja wyobraźnia przestrzenna i pomiary początkowe okazały się w trakcie przymiarek mało dokładne :). I trzeba było ciąć doszywać i tak dalej … ale i tak bardzo mi się podoba moje pierwsze tego typu dzieło.

Patchwork powstał najpierw i jest kontynuacją materiałowo kolorystyczną mojego szyjącego kącika. Reszta pokrowca uszyłam z „zabytkowego” płótna tkanego ręcznie przez moją babcię pewnie jakieś 50 lat temu. I fajnie bo dzięki temu babcię mam gdzieś bliżej siebie … …. . W pierwszym zamyśle miały być jeszcze drobne upiększenia nitkowo guzikowe, i kto wie kiedyś może ozdobię kubraczek dodatkowo.
W piątek miałam plan upiec ciasto marchewkowe. Na planach się skończyło za to upiekłam ciasto bananowe. Niestety w związku z wizytą super gości (Krzysia i Naila) nie zdążyłam spocić wypieku. Ale polecam stanowczo przepis z którego korzystałam, a który znajdziecie na super blogu kulinarnym moich znajomych (przepis na marchewkowe ciacho też tu jest).
Wczoraj natomiast zajadaliśmy się szybką, zdrową i dietetyczną zapiekanką obiadową. Przepis jest mojego pomysłu (jak to z przepisami bywa zrodził się z braku laku i pomysłów na coś innego). Zdjęcie przed, bo po byliśmy tak głodni że nie było czasu na robienie zdjęć.


Na trzy osoby:
- 3 średnie obrane cukinie pokrojone w ćwiartki,
- 40 – 50 deko mięsa mielonego drobiowego (ja sama mielę kurczaka na mięcho i żeby było bardziej dietetycznie to wywalała część skóry i sadło kurczaka hi hi) odrobinę doprawionego solą i pieprzem czarnym
- gwiazdy mojej zapiekanki – pomidory siekane z oliwą i czosnkiem z kartonika firmy Podravki (polecam serdecznie czy do spagetii czy do zapiekanek – pychotka)
Wszystko mieszamy i do piekarnika na jakieś 30-40 min dopóki cukinia nie zrobi się miękka. Na sam koniec możemy posypać serem żółtym starkowanym, lub pokawałkowaną mozarellą.
Polecam!!

I na koniec jeszcze moja refleksja czytelnicza – no nie mam szczęścia do książek, za które się zabieram. Ostatnio kolejną książkę po 180 stronach czytania odstawiłam. To już jest irytujące, no ale tak to czasami bywa. Tą odstawioną książką jest „Powrót niani” Nicola Kraus, Emma McLaughlin. Książka reklamowana była jako kontynuacja „Niani w Nowym Yorku”, dlatego się za nią zabrałam, ponieważ Niania czytała mi się super, choć wbrew pozorom nie była to książka łatwa i przyjemna, bo dotyczyła niestety gorzkich prawd wysokich sfer i ich dzieci. Tak więc „Powrotu Niani” nie polecam niestety dla mnie to takie bla bla bla o niczym.

M.

7 listopada 2010

… jakoś takoś …

Na dzień dobry powitam Was pięknymi zdjęciami mojego męża specjalnie dla mnie.

W tym tygodniu największą radością jaka mnie spotkała była przesyłka z dojczlandu. Otóż moja kochana szwagierka zrobiła wszystko abym dostała wielką torbę „spadku szychowego” od wspominanej na tym blogu Hilmy. Hilma jest to osoba szyjąca patchworki od wielu lat i od jakiegoś czasu obdarzająca mnie też pięknymi podarunkami szyciowymi. Dzięki niej mam dwa kartony gazet i książek patchworkowych, nowe materiały, gadżety niezbędne do tworzenia cudeniek z materiału. Oprócz tego w każdej przesyłce dostaję również dzieła stworzone przez Hilmę – zobaczcie …

HILMA I LOVE YOU!!

Tak więc dotykałam, oglądałam, podziwiałam i w związku z tym nic w tym tygodniu nie uszyłam :) (czy to aby jest logiczne ….?)

Ale za to powyszywałam, postanowiłam rzutem na taśmę wyszyć ścieg październikowy w SALu needlpointowym. Jeszcze nie skończyłam (choć pewnie dzisiaj skończę) ale już chciałam bardzo pofocić a i przy okazji pokazać tutaj. A porobić fotki tak mi się chciało bo romby wyszywam przepiękną metalizowaną nitką guttermana (swoją drogą bardzo bym chciała znaleźć sklep w którym tego typu nitki sprzedają – bo jest boska w jakości i kolorystyce) i chciałam zobaczyć jak się będzie ta nitka fotografować – nawet nieźle przy makrach wychodzi choć nie oddają w pełni barw w których nitka się mieni.

Zaczęłam też kolejny świąteczny haft, żeby obrazek nie był „bydlaczy”, bo dla mnie ten wzór jest taki misterny i delikatny, że wyszyty obrazek w mojej wizji musi być mały i delikatny. Do czego zmierzam … otóż porwałam się na drobniusie krzyżyki, na tyle drobniusie że nie mogę zbyt długo wyszywać bo oczy odpadają, dlatego też pewnie wolno będzie szło. Żeby pokazać jakiej wielkości są krzyżyki po środku prawego zdjęcia wyszyłam xxx wielkości odpowiadającej kanwie 16stce.

Wyszywam ręcznie pofarbowaną przez Krzysię muliną. Tak, tak celowo nie mówię co to za obrazek, żebyście mogli pozgadywać :).

M.

2 listopada 2010

… SALowo dzisiaj …

Jakoś tak ostatnimi dniami, mimo dobijającego się wściekłego wirusa, dałam radę zrobić to i owo. A mianowicie migaczem wręcz skończyłam gwiezdne drzewko robione za inspiracją i z ogromną motywacją zabawy Świąteczny SAL. Jeszcze nie wiem do czego ostatecznie wykorzystam haft, w najgorszym razie pójdzie do szuflady i z ubiegłoroczną choinką poczeka na lepsze czasy.
Mam też pomysł co by jeszcze świątecznego wyszyć, więc niebawem …
Wróciłam też do SALa needlpointowego. Wprawdzie mam pewne opóźnienie, ale jest ono zupełnie zamierzone. Zamierzone dlatego, że od początku dobierałam kolory na zasadzie „jak mi pasuje” a w związku z tym wolę mieć wgląd na dwa trzy miesiące naprzód żeby zobaczyć jak rozłożyć kolorystykę. I mimo iż już wiem co się będzie działo we wzorze w listopadzie to jestem skonsternowana i nie za bardzo mam wizję jak wybrnąć z listopadowej sytuacji kolorystycznej. No ale …coś wymyślę.
Ostatnio skończyłam fragment przypadający na wrzesień:M.

30 października 2010

… realizacja planu …

W ramach dbania o siebie wyznaczyłam sobie „plan” robótkowania, tak żeby nie zagalopować się w biegu życia nie dbając o siebie i swoje pasje. I tak dzięki temu zadziało się trochę w tym tygodniu :).
Uszyłam poduszeczkę na igły, bo moja stara była za mało napakowana, a poza tym przy nowej makatce jak brzydkie kaczątko wyglądała (teraz wisi na tablicy przydasiowej bo darzę ją sentymentem pierwszego szycia). Podusia uszyta jest do kompletu przy użyciu techniki PP. Poniżej sfotografowana z obu strony (bo żeby nie było nudno i żebym mogła się szkolić jak najczęściej wybrałam dwa różne układy do zszycia).

Takie małe coś a daje tyle doświadczenia, cały czas jeszcze moja wyobraźnia przestrzenna szwankuje i mam problem z wyobrażeniem ile materiału mam użyć i jak go przyłożyć. Tutaj już zaszpileczkowana w komplecie z makatką.

I tak mnie naszło, że chyba w przyszłym tygodniu spróbuję zaprojektować i uszyć ubranko dla mojej pani M. I wtedy już nie będzie straszyła białym plastikowym płaszczem (prawie jak przeciwdeszczowym).

Jak już pewnie wiecie SAL świąteczny rozkręcił się na maksa, a ja miałam problem z podjęciem decyzji co wyszywać. I ... we środę, mimo zupełnie innych planów, nagle, w najmniej spodziewanym momencie ... naszła mnie ochota na wyszywanie konkretnego obrazka. Do tego stopnia była to nagląca potrzeba, że rzuciłam needlpointowego SALa i zabrałam się za obrzucanie materiału, na którym powstaje drzewko. A dlaczego akurat jednak ten wzór, dlatego że przypadkiem znalazłam piękną zieloną nitkę rayona w swoich zapasach i od razu zobaczyłam oczami wyobraźni ten obrazek na boskim belfaście 32ce w kolorze linen row.Nie posiadając schematu, zdesperowana przerysowałam fragment wzoru ze zdjęcia i zaczęłam wyszywać :). I tu muszę bardzo podziękować Ani (Aploch), że pokazała mi i zaraziła mnie pięknym belfastem. Jest to materiał marzenie i z dużym prawdopodobieństwem aida do krzyżyków będzie rzadkim gościem na moim tamborku. Także Aniu absolutnie już nie dziwi mnie Twoja miłość do tego materiału, ja przy następnym zamówieniu zamierzam nabyć sobie różne kolory tego materiału.

Ostatnio wychodząc ze swojej pracowni miałam przepiękny widok i nie mogłam się oprzeć żeby nie sfotografować go na pamiątkę:

A wczoraj za moim domowym oknem też się działo:


M.

24 października 2010

… gwiezdne przemyślenia …

Jestem z siebie dumna, powiem nieskromnie !!
Skończyłam makatkę na gwieździste wyzwanie, o którym już wspominałam w poprzednim poście. I wiecie najważniejsza refleksja, która mi przyszła w trakcie pracy nad tą gwiazdą – to to że ja mam trudności z wykończeniem/oprawą moich prac. Jeśli robię coś bez przeznaczenia prezentowego to ląduje to w szufladzie często złożone w kostkę i zapomniane. Gwiazda to co innego, po pierwsze robiona jest na wyzwanie, to jeszcze od samego początku miała konkretne zastosowanie – upiększenia ścianki mojej nowej szychowej szafki – więc nie mogłam sobie pozwolić na niewykończenie jej.

Wykończenie to odrębna historia właściwie, bo lamówkę najpierw zrobiłam wg swojego wyobrażenia jak to miałoby być, zaniosłam pokazać przy okazji Krzysi, którą pochwaliła i owszem moją inwencję twórczą, jednak zasugerowała sprucie hi hi, a w dodatku pożyczyła kawałek ociepliny żeby moja makatka była prawdziwa i mięciusia. No i dobra wszystko pięknie ładnie tylko ja jeszcze nigdy nie pikowałam … lekka panika się pojawiła, ale na szczęście krótkotrwała. Krzysia pokazała jakby można było przepikować, tak też zrobiłam żeby moja śliwkowa gwiazda była lekko wypukła. Nie jestem do końca zadowolona bo kilka razy maszyna mi uciekła, ale kurde … nie muszę od razu wszystko robić idealnie !!! Po pikowaniu przyszedł czas na lamówkę, niestety w związku z tym że wcześniej pocięłam już materiał więc tym razem jeszcze była przyszywana oddzielnie na każdym boku, co spowodowało gimnastykę artystyczną na rogach, jednak następnym razem stanowczo będzie już wg tutoriala Beaty.

Przy zdjęciu gwiazdy wkleiłam kawałek, który udało mi się uchwycić w najbardziej zbliżonych do rzeczywistości kolorach.

Ostatni tydzień był pod znakiem wrześniowego kota RR. I był to kot, którego mi się najlepiej, ze wszystkich dziewięciu kotów, wyszywało. Już widzę koniec tego RR`a, wprawdzie jeszcze zamglony ale już widzę i bardzo się z tego cieszę. Nie będę się powtarzać, ile emocji budzi wyszywanie „pod przymusem” bo i u mnie i u Aploch były na ten temat dyskusje. Po prostu cieszę się, że już bliżej niż dalej.
No i chyba w tym tygodniu zrobię zaległe miesiące SAL`a needlpointowego, w tym czasie Krzysia stworzy mi nitki, na które mam zapotrzebowanie (jakie ona mieszanki kolorystyczne robi to aż szczęka opada) i będę mogła zabrać się za świątecznego SAL`a. Bo chyba już się zdecydowałam co będę wyszywać, ale to „chyba” daje mi jeszcze przestrzeń zmiany hi hi. A mówią, że od przybytku głowa nie boli …

A na koniec chciałam z przerażeniem pokazać Wam co się działo we czwartek u mnie za oknem, nie było widać świata zza śnieżycy … ja chcę lata …


M.

16 października 2010

… DN …

Tegoroczny DN (dzień edukacji narodowej zwany dniem nauczyciela) spędziłam przy maszynie :). I było to to co tygryski lubią najbardziej. Najpierw uszyłam saszetki z lawendą, dla gospodyni, która gościła mnie i moje pracowe kumpele na babskiej imprezie.

Po saszetkach zabrałam się za gwiazdę, którą robię na wyzwanie gwieździste. To ono zmotywowało mnie do odkurzenia mojej kochanej pani M. Wybrałam raczej prosty wzór pp i zaczęło się … kurde okazało się, że zapomniałam jak się pp szyje, więc najpierw próba sił „na brudno” a potem już poszło. Oczywiście na razie tylko poszczególne elementy ale już się pochwalę a co :) Na razie kilka niedociągnięć jest spowodowanych słabą wyobraźnią, nieprawidłowym wyliczeniem wielkości kawałków oraz niechęcią do prucia hi hi, ale co tam ważne że szycie sprawiło mi ogromną przyjemność i radość. Jeszcze nie wiem co będzie w efekcie końcowym z tych moich zszywanek, w najgorszym wypadku wylądują w szufladzie.

Kilka dni temu niesamowicie pozytywnie zaskoczyła mnie Lilka – znajoma jedynie wirtualna, która zauważywszy moje zachwyty motylkami szydełkowymi, zaproponowała mi że takowe mi zrobi. I jak obiecała tak i zrobiła i dostałam je właśnie w okolicach DN. Motylki niebawem będą zaklinać wiosnę w moim oknie. Dziękuję Ci Lila :) – takie gesty dają niesamowicie dużo pozytywnej energii (której mi ostatnio znowu trochę trzeba).

Ostatnio zorientowałam się, że nie piszę o swoich książkowych poczynaniach. A przecież nie znaczy to, że nie czytam … tylko ostatnio nie miałam szczęścia do książek, które by mi na ten czas podpasowały. Więc…
  • „Filary ziemi” Kena Folletta – nienawidzę ciężkich fizycznie książek bo moje nadgarstki nie dają sobie z nimi rady, a poza tym małe literki od których bardzo męczył się wzrok, a treść nie była na tyle porywająca żebym jednak poświęciła się męczarniom fizycznym.
  • „Cukiereczek, czyli rok z życia nietypowej striptizerki” Diablo Cody – po przeczytaniu okładki pomyślałam sobie, to może być fajna lekko pikantna lektura, a tu po kilkudziesięciu stronach nic się zasadniczo ciekawego nie działo, a na takie stany to szkoda mi czasu.
  • „Jak nie umrzeć. Opowieści patologa sądowego” Jan Garavaglia – spodziewałam się po okładce „mrożących krew w żyłach” opowieści patologa a dostałam poradnik zdrowotny i to w dodatku wcale nie wciągający niestety, już fajniejsze sceny z prosektorium można znaleźć u Cook`a.
Kolejne dwie książki poszły znacznie lepiej.Dobranoc panie Holmes – Carole Nelson Douglas wprawdzie mnie nie wciągnęła na zasadzie pochłaniania kolejnych kartek na bezdechu, żeby się w końcu dowiedzieć co jest na końcu – niestety. Jednak na tyle mnie zainteresowała, że chciałam dowiedzieć się jak autorka wybrnie z tej czy tamtej sytuacji. A poza tym dzięki książce przeniosłam się do czasów guwernantek, bufiastych sukienek i zwyczajów tamtego okresu. Tak więc ogólnie książka ok choć nie rewelacyjna, a już na pewno nie dobro sensacja.
Niechciane – Kristina Ohlsson – to kawał dobrej sensacji, trzymającej w napięciu. Autorka pozostawia czytelnika praktycznie do końca z jego przypuszczeniami dotyczącymi poszukiwanego bohatera. Bardzo fajny zabieg, dzięki któremu mimo, iż w pewnym momencie namierzałam przyczyny, skutki, rozwiązania zagadek do końca trzymały mnie w napięciu te wyjaśniane dopiero na ostatnich. Więc polecam.

No i na koniec zapraszam wszystkich na nowego świątecznego SAL`a.

M.

10 października 2010

… nauki nigdy dość …

I ta idea przyświecała nowemu projektowi – kółka robótek ręcznych w mojej szkole. Doszłyśmy z kumpelą do wniosku, że może będą chętni do pouczenia się technik pozwalających wykonać własnoręcznie różne użyteczne drobiazgi. Z pewną dozą nieśmiałości pisałyśmy ogłoszenie, czy nie wyśmieją, czy będą chętni, czy przyjdą.

Na pierwsze spotkanie zaplanowałyśmy misia – którego będziemy robić dzięki instrukcji br0mby. Miś szydełkowy, więc najpierw trzeba było nauczyć się podstawowych ściegów w tej technice. Aneta dzielnie tłumaczyła każdemu z nas co to półsłupki :). Ja podstawy kiedyś opanowałam więc tylko nazewnictwo wystarczyło dopasować do tego co już potrafię i zaczęło powoli wychodzić. Każdy robił nićmi, które mu najbardziej pasowały – ja od razu z grubej rury zaczęłam robić cieniowanym kordonkiem 10tką. I choć uprzedzała mnie nasza nauczycielka że będzie trudno ja wzięłam byka za rogi.

I poszło, choć duże trudności sprawiało namierzanie końcówki jednego okręgu i przechodzenie do drugiego, ale i na to sposób wypracowaliśmy. Zajęcia trwały około 3 godzin, każdy uczestnik po tym czasie ogarnął około pół głowy misia. Więc nasze założenia (nasze organizatorek) że jedna technika na jednym spotkaniu przeszły do lamusa, przynajmniej jeśli chodzi o misia :). Na spotkaniu pojawiło się dwóch chłopaków, jeden dzielnie walczył z materią szydełka i wypracował niezłą technikę, drugi natomiast po zrobieniu kilku oczek zaczął zajmować się robieniem herbaty, fotografowaniem i dotrzymywaniem towarzystwa lobbując przy tym zrobienie takiego misia dla niego (a nie przez niego hihihi). Tu muszę jeszcze nadmienić, że ważną rolę w naszej pracy odegrał dzielny model – miś Naili wypożyczony do celów instruktażowych i motywacyjno mobilizacyjnych.
Wczoraj spędziłam popołudnie na targach minerałów i biżuterii. Niestety impreza z punktu widzenia organizacyjnego niezbyt udana, o czym świadczyły przede wszystkim rozmowy i komentarze wystawców (słabo rozreklamowana – mało zwiedzających). Ale tak czy siak ja mogłam napatrzeć się i nacieszyć oczy różnymi błyskotkami.

I na moje szczęście, że moja płynność finansowa jest chwilowo naruszona, bo nie wiem czy bym się nie powstrzymała przed zakupieniem wielu pięknych kamyków do biżuterii. A tak spokojnie oglądałam, napawałam się ferią barw i tekstur. Największe wrażenie zrobiły na mnie liście powlekane złotem, srebrem, miedzią czy tytanem. Niesamowita sprawa – w jak cudny sposób można wykorzystać to co już natura stworzyła. Stałam się posiadaczką listka brzozy pokrytego miedzią (w rzeczywistości liść jest ciemno zimno – zielony). Ale zdecydować się na jeden konkretny było ciężko.


***************

To jest mój 100 post – dziękuję Wam bardzo serdecznie za to, że jesteście moimi gośćmi :)


M.

5 października 2010

… to i ja …


W sobotę odbył się zjazd czarownic pozytywnie zakręconych w różne strony (czarownicy byli jedynie gośćmi tym razem). No i powiem Wam, że kurde jakby ktoś w tajemny sposób czas wessał, nie obejrzałam się kiedy dziewczyny zaczęły się zbierać do wyjścia czyli zaczynał się koniec spotkania. I takie moje zdziwienie, że jak to przecież ja jeszcze nie obejrzałam, nie pogadałam … . I mam taką refleksję, że w moim przypadku bycie współorganizatorem jest równoznaczne z innymi strefami świadomości i nie jest możliwe skorzystanie na spokojnie i aktywnie z ludzi, którzy przychodzą i z rzeczy, które się pojawiają. No ale jeszcze z 3 spotkania i się ogarnę w emocjach organizatorskich i zacznę korzystać hi hi.
Niesamowicie cieszę się, że spotkanie właściwie prawie ogólnopolskie było (no dobra ogólno-pół-polskie) bo przyjechały dziewczyny z Warszawy (Ania, Agnieszka, Eliza, Monika z córką Anią) była też Ewa z Ełku. Dopisały oczywiście Białostoczanki i mieszkanki okolic … ach było super. Kurcze ja nadal nie mogę ochłonąć i tak naprawdę zebrać myśli, żeby jakoś to spotkanie konstruktywnie opisać. Jedno jest pewne – tak jak już dziewczyny na swoich blogach wspominały – po takim spotkaniu ręce same się rwą do robótek i znowu człowiek ma masę pomysłów i pragnień, a co jedno to lepsze : ) – tylko skąd na to czasu.
W każdym razie zaczynamy planować następne spotkanie – może wiosenne.
Niespodziewanym gościem był Grzegorz – twórca wzoru krzyżykowego obrazu „Bitwa pod Grunwaldem”, zapowiedział, że z dużym prawdopodobieństwem obraz ten będzie gościł w Białymstoku na przełomie stycznia i lutego – więc jeśli pokaz obrazu dojdzie do skutku będzie to dobry pretekst do kolejnego zlotu, może ciut w innym charakterze – ale zawsze to możliwość spotkania.

Osoby żądne większej ilości relacji zapraszam do: Naili, Krzysi, Aploch, Aty i Meli, Jolinki, Yenulki.

A tutaj galerie zdjęć: moje i Naili.

M.