31 grudnia 2009

...niech ten rok będzie kolorowy...


Niech ten rok będzie kolorowy w optymistyczne i szczęśliwe dla Was chwile, pełne cudownych pasji, porywających uczuć i grona dobrych ludzi dookoła.


Uściski wszystkim czytaczom moich wpisów :)


M.

30 grudnia 2009

…no i gdzie te moje wpisy…

No właśnie gdzie? Obiecanki cacanki … nie wiem dlaczego sama to sobie robię hi hi, ale ale jeszcze trochę poobiecuję i na pewno w końcu dojdę do systematyczności w tymże właśnie – we wpisach. Nazbierało się opowiadania na kilka postów, więc zrobię z tego dwa J żeby weselej było.
Zacznę od czasów świątecznych, choć już dawno każdy o nich zapomniał, a tu wspominki. Dostałam od sympatycznych dziewczyn z mojej klasy super prezent taki mikołajowo -pożegnalny (bo z powodów zdrowotnych jestem na urlopie). Sama idea i to że o mnie pomyślały już mnie z deka uzdrowiło. Zobaczcie sami – koniecznie proszę powiększyć zdjęcie żeby przeczytać ulotkę.


Ostatnio udało mi się przeczytać „ PS Kocham Cię” Cecelii Ahern. Dlaczego akurat tą, bo po pierwsze był film na jej podstawie nakręcony, którego jeszcze nie obejrzałam, a po drugie napatoczyła mi się w dosyć dobrej cenie – jeszcze taniej niż na okładce ponieważ za 8 zł. A przy okazji polecam wszystkim zakupy książkowe tutaj, naprawdę mają bardzo atrakcyjne ceny książek. A jeśli chodzi o film, to zawsze wolę najpierw przeczytać książkę, żeby potem nie wzorować się tym co było na filmie, a już tym bardziej nie znać szczegółów. Poza tym wydaje mi się, że książki są bardziej szczegółowe i fajnie potem jest oglądając ekranizację dostrzegać rzeczy, o których nie powiedzieli albo które zmienili. Ale powracając do samej książki – na pierwszy rzut oka - ot tak prosta historia roku życia młodej kobiety, mieszkanki Irlandii, dla której ten rok łatwy nie jest bo pochowała właśnie ukochanego męża. Ale w drugim rzucie, pokazany jest mechanizm, pewnie często spotykany w życiu codziennym wielu kobiet, „uwieszenia” się na mężczyźnie i życia tylko i wyłącznie dla niego, zatracenie gdzieś przy tym wszystkim siebie i swojego życia. I jest pięknie jak jest pięknie, ale kiedy umiera osoba, która była „żywicielem” (do którego jest się przyssanym) to życie zaczyna wyglądać zupełnie inaczej, są inne okoliczności, inne potrzeby, inne decyzje, które trzeba podjąć samodzielnie… . Więc nie taka ta książka lekka (choć i tak można ją traktować), a bardziej przystępnie przemycająca ważne rzeczy właśnie dla nas kobiet. Polecam.

Pamiętacie jak pokazywałam tutaj motki dziwnej włóczki? Otóż mojej mamie udało się wreszcie dojść z nią do porozumienia i zrobiła mi cudny puchaty i cieplusi szalik. Wprawdzie nie mam fotki mnie w szaliku (nie samym oczywiście) ale to się da nadrobić bo zima w pełni. Mama robiła go na bardzo grubych drutach więc jest rzadki ale bąble powodują, że wicher zły nie hula dziurami. I wspominała, że to takie pioruństwo, że jak tylko spadnie z druta to pruje się samo w mgnieniu oka – mam nadzieję w związku z tym, że dobrze go wykończyła hi hi.

A wracając do zimy – natknęłam się przypadkiem na optymistyczne zdjęcie, które pozwala wierzyć że wiosna coraz bliżej hi hi.
A na koniec moje szaleństwa wizażowe. Oczywiście zrobić samej sobie dobre zdjęcie przy sztucznym świetle graniczy z cudem więc proszę wybaczcie ich jakość i włączcie swoją wyobraźnię. To co jest na powiece to kolor czerwony nie bordowy :) połączony z bardzo ciemnym grafitem, w kącikach wewnętrznych rozświetlone złamaną bielą. Wydawałoby się dosyć mocny makijaż – jednak przy okularach wcale nie wyglądał mocno i jest zupełnie inny niż zazwyczaj.
M.

19 grudnia 2009

…nie ma jak…

Nie ma jak wrócić do dziecięcych lat (czy to przypadkiem nie słowa piosenki?) i dać się ponieść szaleństwom od tak po prostu ale też żeby dać sobie i znajomym masę radości i powodów do śmiechu. Z okazji pewnego jubileuszu mojej koleżanki postanowiliśmy zaszaleć uprawiając nic innego jak malowanki – które jak najbardziej robótkami ręcznymi były. Najpierw zajęłam się moim mężem, który zażyczył sobie być clownem – no i był.
Potem pomogłam koledze stać się jokerem, ubaw przy wszystkich tych malowankach był naprawdę przedni.
Już kilka dni wcześniej na youtubie oglądałam filmiki jak malować twarze i wydawało się to takie proste – taaaakkk a w rzeczywistości wcale nie było tak prosto namalować sobie pięknego motyla – przede wszystkim dlatego, że farby którymi dysponowałyśmy były badziewie w porównaniu do tych które prezentowano na filmikach, ale to wcale nie przeszkadzało w dobrej zabawie. Najpierw zaczęłam sama próbować namalować jakiegoś motyla, ale średnio mi szło i za poprawki zabrała się specjalistka – artystka malarka, która szast prast upasła na mej facjacie piękny okaz – wręcz królewski hi hi. I tak oprócz clowna, jokera, motyla, byli też: Afrykanka, czarna plama, Czesio, kotek czy inny zwierzak i jeszcze jeden bliżej niezidentyfikowana groźna komiksowa twarz.
W takim stanie fizycznym i psychicznym hi hi wybraliśmy się na lodowisko, żeby sobie inni też na nas popatrzyli – wzbudzaliśmy zainteresowanie, czasem bezpośredni opad szczeny, czasami ukrywane i że niby się na nas nie gapią, były pytania czy my aby nie z cyrku się urwaliśmy, i gdzie można się tak pomalować. Jednym słowem było zarombiście o!!. (przy okazji na zdjęciu dzisiaj z pomocą mojego kochanego męża nauczyłam się nowego efektu w PS)

Robótkowego nie robię nic, bo siły fizycznej nie mam ostatnio po powrocie z pracy zbyt wiele, ale za to planów na to co zrobię od następnego tygodnia mam taki - jak stąd do Ciebie przynajmniej. Będę robótkować, czytać, podróżować i odchamiać się teatralnie.
Mela zasypała mnie myszorami RR, mam jeszcze koty na tamborku, wzór do wyszycia dostany od Kasi a który to obrazek całkiem niedawno Ta popełniła, no i oczywiście nowy needlepoint.
M.

6 grudnia 2009

… księżycowo …

Dawno, dawno temu – licząc w sekundach ewentualnie minutach – wyszłam na podwórko i zobaczyłam piękne niebo, widok stanowiły nagie gałęzie na tle księżycowego nieba. Cudo, nie mając aparatu poprosiłam o zrobienie fotki kolegę - właśnie z takiej a nie innej perspektywy. Piotrek ma super aparat a więc i zdjęcia wyszły super. Za jego zgodą pokazuję tu moją idee zrealizowaną przez Pitera. Dziękuję.







Ciąg dalszy mojego grudniowego serialu, po tygodniu kwiaty się rozbujały, jak widać na załączonym obrazku. Poznałam jego zwyczaje jakiś już czas temu (kosztowało mnie to zmarnowanie jednego okazu), że te kaktusy latem nie mogą stać na parapecie w bardzo nasłonecznionym miejscu – chyba im tam za ciepło, dlatego też na lato przestawiam go na półkę na której za dużo światła nie ma. I latem też nie podlewam go za mocno. Za to jak tylko przestają palić słoneczne promienie – pod koniec września – przestawiam go na parapet i obserwuję jak mu się to bardzo podoba ; ). No powiedzcie – tak wygląda przecież zadowolony kwiatek. A swoją drogą przy tych sesjach fotograficznych rzuciły mi się w oczy zakurzone jego listki, kurcze z duszą na ramieniu dzisiaj wycierałam gdzie się tylko dało wilgotną ściereczką jeden za drugim uważając, żeby nie zerwać ani żadnego listka ani tym bardziej pąka.
Ostatnią książką, którą pochłonęłam była „Kuźnia na rozdrożu” Ewy Siarkiewicz – współczesna książka z wróżkami i wróżbami w tle. Bardzo fajnie i lekko się czyta, a przy okazji pokazuje jak przyzwyczajenia, lęki, zaniżony poziom własnej wartości wpędzić może człowieka w kiepski związek. I jak trudno to zauważyć, nazwać i wyrwać się macek takiego toksycznego związku. Książkę polecam, nawet dla tych sceptycznych wróżbom.
A swoją drogą ja kilka razy w życiu myślałam o pójściu do wróżki – zawsze się bałam i do tej pory takowej nie odwiedziłam. A Wy??

Cały tydzień nie miałam absolutnie ani czasu ani siły zająć się choiną moją, za to w weekend ją podgoniłam no i skończyłam. Poniżej zdjęcia w dwóch oświetleniach i zbliżeniach. Jeszcze przed praniem i prasowaniem, a może i przed jakimiś koralikami. Nie mam jeszcze zielonego pojęcia jakie będzie jej przeznaczenie. Podejrzewam niestety, że jak zwykle pójdzie do szuflady. Skorzystałam tym razem z rady Jolinki i nawilżałam nitkę przy wyszywaniu, rzeczywiście troszkę lepiej mi się wyszywało, ale niestety tylko troszkę! Mimo ciężkiej pracy z tą nitką i tak bardzo mi się podoba efekt jaki daje jedwabna nitka – dlatego pewnie jeszcze nie raz użyję jej do swoich prac.


M.

29 listopada 2009

… niedzielny wpis …

Choinka mnie zachwyciła, do tego stopnia że nie mogę się od niej oderwać, mimo, iż krzyżyki są małe a rayon niezbyt układną nitką jest. Ale to nic i tak dzielnie idę ku szczytowi choinki. Powinnam raczej pisać w czasie przeszłym ponieważ wracam po zwolnieniu do pracy i nie wiem jak to się teraz będzie układało z czasem :(. Żeby oddać wielkość znowu przyłożyłam grosik (na 1 cm jest 11 krzyżyków). Nie obiecuję ale mam ochotę tą choinkę jeszcze raz popełnić na aidzie i jakąś inną nitką – chodź nie wiem czy łatwiejszą bo chodzi mi po głowie jedwab madiry – masochistka jestem.

Chciałam jeszcze pokazać jednego takiego szaleńca na moim parapecie. Brzydal jeden (bo nie chwali się kwiatków) wystartował znowu z pąkami i kwiatami. Uwielbiam go za to :) W następnym wpisie będą już zapewne bujne kwiaty – aczkolwiek jak go znam będzie kwitł na raty ale za to długo.


M.

22 listopada 2009

… wielowątkowo …

Oj dzisiaj nazbierało się trochę rzeczy do omówienia. Na początek prezent od męża (czerwony) i Beaty (śliwkowy) – otóż jest to coś fantastycznie miękkiego i pięknie kolorowego, nazywa się „pompon print” i nie wiem jak się do tego zabrać. W sieci jest jedna książeczka Rico do kupienia o sztuce robienia z tego czegoś ale za granicą i drogo – i tu moje pytanie może ktoś ma w swoich zbiorach jakieś ściegi na tą dziwną włóczkę. Będę wdzięczna.

Skończyłam kolejną myszę – myszy są fajne, tą wyszywało się dosyć szybko zanim nie doszłam do backstitchy na kwiatkach – o maj got ale się nadziubałam w tą i powrotem tą igłą. Półmetek myszy mam za sobą – Mela coś dzisiaj straszyła, że dwie następne podrzuci lada moment. A wracając do poprzedniej myszy nie wiem czy ze szczęścia, że już skończyłam tą dosyć upierdliwą mysz czy nie wiem co, spowodowało że pominęłam kilka elementów. I tu szybka zgadywanka – znajdź 4 szczegóły różniące obrazki :)
I nowa zabawa do, której mimo, iż obiecywałam sobie że nie mieszam się w żadne zabawy, weszłam. Jest to Choinkowy SAL 2009 zorganizowany przez Anię - aploch. Wciągnęłam się w tą zabawę tylko i wyłącznie dlatego, że i tak i tak miałam wyszyć tą choinkę bo podobnie jak Anię mnie też ona urzekła. Najpierw miałam wizję, że chcę spróbować wyszyć ją na płótnie – tym takim którego zwój leży w mojej szafie od lat, a które to płótno utkała moja babcia w swojej młodości. Ku mojemu zdziwieniu, jest cały czas w bardzo dobrym stanie i naprawdę nieźle się na nim wyszywa. Wątek i osnowa są dosyć równe. Zaczęłam nawet wyszywać jednak ten próbny kawałek, który wycięłam i na którym zaczęłam próbować jest za mały na rozpoczęty obrazek. A że mam wizje tej choinki wyszytej Rayonem to pomyślałam sobie że jednak połączenie zgrzebnego płótna z błyszczącą elegancką nitką nie będzie korzystne.

Płótno wykorzystam do czegoś innego – już się go nie boję :).
Postanowiłam że wyszywać będę na luganie ecru jasnozielonym (może wręcz seledynowym) Rayonem. Używam jednej nitki robiąc takie maciupeńkie krzyżyki.

Aż się dziwię, że oczy mi nie odpadły dzisiaj – ale nieźle się robi :), mimo iż to chyba pierwsze w moim życiu tak małe krzyżyki (do tej pory oszczędzałam swój organ wzroku). Oświetlenie kiepskie – obiecuję że jutro przyłapie przy dziennym świetle.

Już dawno miałam napisać i opisać i polecić serdecznie produkt dmc – plastikowo metalowy tamborek. Jest super ekstra lekki a w związku z tym nie boli ręka przy dłuższym wyszywaniu nie moli ręka. Poza tym w porównaniu do gumowych czy drewnianych rewelacyjnie łatwo i szybko się na niego naciąga materiał i ewentualnie szybko również się reguluje napięcie tegoż materiału. Oczywiście ktoś mógłby zarzucić, że szybko napięcie materiału się luzuje – ale dla mnie to absolutnie nie przeszkadza bo regulacja jest tak szybka i nieuciążliwa, że niech sobie.


M.

19 listopada 2009

… bo co gorsze jesteśmy? …

Dlaczego w naszym zacnym kraju nie ma możliwości kupienia fajnych nitek i innych materiałów i gadżetów, które by nas uszczęśliwiły robótkowo. W tym tygodniu przyszło zamówienie, które dzięki yenulce poszło sprawnie i gładko. Oprócz tego co na fotkach zamówiłam jeszcze monokanwę w kolorze beżowym i takim jasno szarym. A na fotkach mamy cieniowane nitki, na które jak wiecie choruję nieuleczalnie. Są to chyba ręcznie malowane – albo wyglądające tak jak ręcznie malowane nitki, które zamierzam wykorzystywać do needlepointa.
Przy okazji pokazuję jaka jest różnica między dwoma rodzajami nitek: watercolours i wildflowers obie by Caron. Te ostatnie przyszły omyłkowo mimo iż były zamówione te pierwsze, ale dzięki temu przynajmniej wiadomo co za jedne są te wildflowersy. Watercolours to grube nitki które w paśmie podzielone są na 3. Pięknie wypełniają monokanwe 18stkę te wildflowers natomiast to bardzo cieniusieńkie nitki grubości mniej więcej 2 pasemek mulinki – więc nadają się chyba jedynie do wyszywania haftem płaskim, może krzyżykiem ale pewna nie jestem. Mogą posłużyć do mereżki lub innego wykończeniowego dziergania.


I kilka ściegów dzisiaj:
Buttonhole Gobelin – bardzo prosty wypełniacz przestrzeni.
Clematis Square – ścieg stanowczo lepiej wyglądający wykonany wielokolorową nitką, bo wtedy widać sens ściegu. Moim zdaniem bardzo fajny do ozdabiania a nie wypełniania przestrzeni, choć kto wie kto wie :).
Couching Variation – znowu wielokolorowy ścieg, już lepszy niż poprzedni do wypełniania powierzchni, można użyć metalizowanej nitki zamiast tego jasnego różu.
Flower Basket Pavilion – typowy wypełniacz, moim zdaniem bardzo efektowny.


M.

14 listopada 2009

… ryczące książki …

Zdarzają się takie filmy, zdarzają się takie książki w czasie których płaczę jak bóbr (skąd w ogóle takie powiedzenie? – już wiem – „Myśliwi twierdzili, że bóbr zabijany lub ścigany płacze, i stąd powstało przysłowie: „płakać jak bóbr rzewnie”). Częściej zdarza się to przy książce niż przy filmie ponieważ te ostatnie to częściej słucham z robótką w dłoni niż oglądam, a jednak to skupienie i wciągnięcie się w akcje powoduje wzruszenie. Dlaczego o tym piszę – bo dzisiejszej nocy tak między 2 a 3 kończyłam czytać książkę przy której łzy leciały ciurkiem, a że słabiutka jestem emocjonalnie to jeszcze bardziej natężyło to potok łez i łkanie.
Książka, o której mowa to „Intruz” Stephenie Meyer – to ta autorka od sagi wampirze (która zresztą też bardzo mi się podobała). Do książki podchodziłam jak do jeża (jejku jakie zwierzęce powiedzenia mi się sypią) bo z okładki dowiedziałam się, że jest to książka sf – a ten gatunek absolutnie do mnie nie przemawiał (choć wampiry to zasadniczo mało realistyczne też są). I tak kilka miesięcy minęło, aż kumpela która sf też nie czyta zachęciła mi, iż te nieziemskie elementy są strawialne bardzo a poza tym bardzo warto przeczytać. No i zaczęłam czytać – oczywiście jako jedną z kilku książek w tym samym czasie – i zaczęło wciągać i zaczęło ciekawić i pochłonęło, i poruszyło i rozemocjonowało i rozpłakało. Książka bardzo fajnie napisana – autorka ma dar tworzenia fabuły, używa takiego języka, że czytelnik zapomina że przesuwa się po literkach, ja miałam wrażenia zarówno przy wampirach jak i przy Intruzie że po prostu jestem w tym świecie. Może nie jest to wysokich lotów literatura, ale nie można w życiu robić tyle haj lajf rzeczy. Poza tym tak jak Meyer pisze o miłości – ehhh mówię Wam – ryczałam.
Podobne wspomnienia mam – takie ryczące i piękne – z czytania „Jeźdźca Miedzianego” Paulliny Simons. Piękna historia dwojga młodych ludzi osadzona w Leningradzie w czasie II wojny światowej. Było podobnie jak przy Intruzie – końcówka książki – nie chciało mi się odkładać – czas w noc leciał a ja się zaczytywałam – i w środku nocy nagle zaczynałam płakać. Przy Jeźdźcu małżonek mój zbudził się zdenerwowany dlaczego ja tak płaczę … . Niesamowite.
Wspomnę tylko jeszcze, że są książki w czasie których płaczę ze śmiechu – przychodzą mi do głowy książki Marcina Szczygielskiego, a taka rochichana byłam zwłaszcza przy „PL-boy – czyli dziewięć i pół tygodnia z życia pewnej redakcji” i „Wiośnie PL-boya”. Te i pozostałe książki Szczygielskiego – zarombiste – polecam!!

A na koniec trochę krzyżykowo – bo dawno nie było o tej mojej miłości (że nie wspomnę że o dwóch innych miłościach nie było tu jeszcze wcale – olaboga – czyli o frywolitce i pergaminarcie). Skończyłam RR myszę majową, mam nawet zaczętą już czerwcową – jestem strasznie do tyłu z tymi robótkami – no ale człowiek nie jest w sanie przewidzieć rok wcześniej jak mu się życie ułoży i potoczy, to jest minus tego typu dłuuugoterminowych zabaw. No ale ruszyło się i do przodu lecimy. Myszy wyszywa się dosyć szybo – tylko 14 kolorów niegroźne back stitche więc przeżyjemy!
M.

13 listopada 2009

… blogowisko …



Na początku chciałam podzielić się z Wami swoją refleksją na temat tego co się tu dzieje – a mianowicie na temat bloga i blogowania ogólnie. Strasznie dużo frajdy i radości daje mi pisanie tutaj – realizuję taki swój mały ekshibicjonizm dotyczący moich zainteresowań i serce rośnie kiedy pojawiają się kolejne komentarze czy przeskakują cyferki na liczniku, ale prawdziwy relaks to odwiedzanie Waszych blogów, często dosłownie tęsknię za nowymi wpisami. Bardzo ostatnio daje się we znaki brak w sieci Krzysi – normalnie smutno że otwierając kompa nie ma czegoś nowego od niej, choćby komentarza – człowiek się przywiązuje jednak do ludzi : ). Jak zostaje chwila to wędruję po blogowisku w poszukiwaniu nowych ciekawych osób i ich opowieści. I tak ostatnio trafiłam na blogu Kigabet na fascynującą rzecz, a mianowicie zastosowanie zamków – takich zwykłych metalowych kurtkowych zamków – do robienia biżuterii. Fascynująca sprawa zobaczcie same. Jestem też podglądaczem rosyjskiego bloga, na którym autorka pokazuje swoje DZIEŁA (bo inaczej nie potrafię wyrazić zachwytu) robione z fimo tudzież innej podbnej w zastosowaniu masy. Jestem zauroczona co może wyjść spod ludzkich palców. Spotkałyście w odmęcie internetu jakieś fascynujące was rzeczy, którymi warto się podzielić z nami??


No i książkowo też dzisiaj trochę, w ubiegłym tygodniu skończyłam czytać książkę „Miasto poza czasem” Enrique Moriel. Książka przez którą na początku było ciężko mi się przebić, momentami przypominała mi Pachnidło (w stylu odbioru tej książki, może odrobinę prowadzeniem fabuły). Akcja książki osadzona jest w Barcelonie i prowadzona jest dwutorowo przez dwóch różnych narratorów. Pierwszy tor to teraźniejszość i zagadka prawie że kryminalna, drugi tor to daleka przeszłość (bardzo daleka) i narracja … postaci która łączy przeszłość z teraźniejszością. Książka momentami straszna, momentami śmierdząca (dobrze opisane pewne zdarzenia), momentami intrygująca i zaciekawiająca. Po kilkudziesięciu stronach wciągnęłam się na tyle żeby łyknąć jednym tchem kolejne set kartek. Bijąc się w pierś powiem, iż nigdy historia nie była moją pasją a w związku z powyższym mam „lekkie braki” w tej kwestii, a w związku z tym zastanawiałam się często czytając tą książkę ile w niej jest fikcji a ile prawdy? W każdym razie w ogólnym rozrachunku książkę polecam.
Na jutro przygotowane już mam fotki nowych ściegów, musze jeszcze tylko je opisać.

M.

11 listopada 2009

… uroki jesieni …

Kurcze nie mam nawet czasu, żeby pisać tu chociaż ze dwa razy w tygodniu :(, ale nic ja nadal wierzę w to, stan ten ulegnie zmianie … podobno wiara czyni cuda.
Polska jesień jaka jest każdy widzi – a przynajmniej tu u nas na północno – wschodnich kresach jest beznadziejna, depresyjna i ogólnie beee. Ale dane mi było w czasie szalonej kilkudniowej wycieczki zobaczyć prawdziwą niemiecką jesień. W dojczlandzie zjawiłam się robiąc urodzinową niespodziankę szwagierce a przy okazji zajrzałam do pięknego jesiennego lasu – zobaczcie sami. Osoby do których pojechaliśmy mieszkają w lesie w małym drewnianym domku ogrzewanym kominkiem – ach miodzio mieć taki kominek, żeby tylko było w tym domku widniej, no ale nie można mieć wszystkiego. Z opowieści przy kolacji wyszło, iż domownicy widują w tym lesie białe jelenie. Tak tak pomyślałam sobie najedli się jakichś grzybków i białe jelenie widzą. Następnego dnia postanowiliśmy sprawdzić tą anomalię przyrodniczą, pogoda wyjątkowo sprzyjała, już kilka kroków od wejścia do lasu rzeczywiście zobaczyłam białego osobnika z dwoma małymi sarenkami. Wow, oczywiście wiedziałam że takowe istnieją (chociażby w białowieskim parku) ale zobaczyć na własne oczy wow. Niestety był za daleko i za szybko żeby pstryknąć mu fotkę – ale wierzcie na słowo był biały i miał takie brązowo-kasztanowe rogi. Na spacerze próbowałam również umiejętności robienia zdjęć w makro – wychodziło różnie aczkolwiek z niektórych fotek jestem zadowolona. A las obfitował w kolorowe liście, ziolone igły okraszone kroplami nocnego deszczu, pomarańczowymi grzybami i dwoma dosłownie dwoma jagódkami. Spotkałam pająka, który nie dał się sfotografować – tak się rozbujał na pajęczynie że aparat nie był w stanie zsynchronizować ostrości. Natomiast para uroczych biedronek (na pewno bardzo się kochających) postanowiła dać się obfotografować przycupnięta na suchej trawie. Na fotce pokazałam moje próby uchwycenia ostrości – jak widać czasami chwytało ostrość nie tego co trzeba. W lesie dominowały jesienne kolory. Pole kukurydzy też skłaniało się już ku zimowym barwom, natomiast niemieckie pola są niesamowite – już zielone – tak dokładnie już. Nie wiem co tam rośnie ale ma piękny wiosenny kolor i wierzcie mi taki kolor utrzymuje się w wielu miejscach dojczlandu przez całą zimę. Kiedyś pierwszy raz jadąc tam na boże narodzenie nie mogłam wyjść z podziwu jak to możliwe że u nas zima – szaro buro czasami biało, a u nich zielone pola. Taka zieleń dodaje energii ehhh a u nas jeszcze kilka miesięcy piiiii zimy.
W związku z tym że jestem na zwolnieniu, pewnie niebawem pokażę kolejne ściegi needlepointa i opowiem o książce którą skończyłam w ubiegłym tygodniu, może też uda mi się myszy nadgonić – tak jak o tym pisze to się motywuję żeby właśnie tak było jak piszę :).

M.

31 października 2009

...monotematycznie…

Kurcze częstotliwość mojego pisania jest stanowczo za mała … chciałabym więcej ale kurcze …”niech ktoś zatrzyma wreszcie czas ja wysiadam”…. Dobra koniec narzekania – dzisiaj znowu ściegi, bo jak już zaczęłam to pewnie zanim nie skończę (a jeszcze kilkadziesiąt ściegów zostało) to będę pokazywać i się tym fascynować – wiecie ile radości daje wyszywanie takich małych form, mimo iż to tylko wzornik.
Zanim pokażę ściegi – jedna moja refleksja – ciemniejsza mulina jest jakby cieńsza, mniej puchata, a w każdym razie mniej kryjąca niż jasna. No i coraz bardziej przekonuje się że Madeira to był super pomysł do needlepointa, i niewykluczone że w przyszłości zamiast wydawać kupę kasy na perłówkę tą właśnie muliną będę wyszywała. No to dzisiejsze ściegi:

Mosaic Variation #1 Stitch – ścieg, który w oryginale jest jednokolorowy, ja zaszalałam z dwoma, żeby zobaczyć jak mu z tym będzie.


Kennan Stitch – w przedstawionym przeze mnie fragmencie – ścieg ten idealnie pasuje na ramkę, jednak w widać na oryginale nadaje się też do pokrywania większych powierzchni. W miejscach jasnego koloru może być metalizowana nitka.


Brighton Stitch – pierwszy raz w moim próbniku użyłam tu metalizowanej nitki i bardzo mi się spodobało to zestawienie kolorystyczne, bo niby różowe niby cukierkowe a jednak bardzo eleganckie. Zamiast krzyżyka w środku można umieścić frencz knota lub koralik, jeśli ktoś woli przepych. Oczywiście zamiast metalizowanej można dać po prostu inny odcień nitki.


Round Bargello – tu niestety to że jest za cienka nitka zepsuty jest ogólny efekt ściegu, no ale co miało być widać to widać. Środki tych ślimaków można wypełniać na różnorakie sposoby, ja spróbowałam dwóch. Na oryginalnej stronie z której ściegi biorę jest jeszcze jeden czy dwa pokazane.


Hungarian Variation (lewy) i Medallions (prawy) – i przy tych ściegach dobrze widać to o czym napisałam wyżej że ciemna nitka jest cieńsza i mniej kryjąca. W tym po lewej stronie znowu metalizowana nitka DMC. W prawym wszystko wyszyte tym samym kolorem, niemniej jednak można by było się pobawić i użyć różniących się o ton ocieni i pionowe elementy jednym a poziome innym trzaskać.




A teraz trochę o książki – bo wiecie jak jadę do pracy to najczęściej mam około 20 minut na poczytanie, no i staram się do snu też poczytać, żeby nie zaniedbywać się na tej płaszczyźnie.
Z Krajewskim spotkałam się przy okazji książki „Róże cmentarne” którą napisał wraz z Czubajem. Oprócz Chmielewskiej nie czytałam wcześniej polskich kryminałów, no i przyznam że się wciągnęłam, potem przyszedł czas na samodzielnego Czubaja „21:37” – również polecam. Kilka miesięcy temu na wyprzedaży jakiejś zakupiłam dwie książki Krajewskiego, lecz jak to najczęściej robię ze swoimi książkami odstawiłam na półkę i zabrałam się za te pożyczone. I ostatnio wpadła mi niespodziewanie w ręce najnowsza jego książka „Głowa Minotaura”.

Więc od tej rozpoczęłam przygodę z Krajewskim. Powiem tak czasy przedwojenne w Breslau to nie jest usytuowanie najbardziej mnie pociągające, jednak wciągnęłam się powoli w akcję, która rozkręcała się dość powoli (czasami nawet opornie) i jak już się rozkręciła to autor nieproporcjonalnie szybko ją zakończył pozostawiając we mnie taki niedosyt. Niemniej jednak na pewno nie będzie to ostatnia jego książka w historii mojego czytelnictwa.

M.

25 października 2009

… no to jeszcze kilka …

Jeszcze z poprzedniego sumptu mam kilka ściegów zrobionych. Niestety zdjęcia w sztucznym świetle najlepsze nie są no ale widać co trzeba.
Henderson Variant – ścieg dwukolorowy, tam gdzie ja wstawiłam żółty, może być nitka metalizowana ale uważam że również koraliki mogą w tym miejscu zaistnieć.
Nobuko Variant Stitch – bardzo prosty jednokolorowy ścieg, przyjemnie się go wykonuje.
Kimi Stitch – ścieg z założenia dwukolorowy, wygląda ciekawie jednak moim zdaniem ten ciemniejsza nitka jest za cienka na ten fragment ściegu – za bardzo prześwituje kanwa.
Donohue Stitch – prosty ścieg, aczkolwiek na większych płaszczyznach bardzo fajnie wyglądający.
Ribbed Spider i Raised Spider – to ściegi znane z hardangera (przynajmniej dla mnie), z tym że tam są to ozdoby ażurów, a w needlepoincie wyszywa się je na kanwie (a nie na dziurach wyciętych w materiale hi hi), więc efekt zasadniczo inny.
Circular Buttonhole (ten z lewej) taki niby prosty ścieg a tu zong bo mi za pierwszym razem nie wyszedł, ponieważ bardzo ważne jest aby „ramiona” płatków były równomiernie i symetrycznie rozmieszczone, a że ja nie posiadam wyobraźni przestrzennej i wyszywając technicznie zasłania się sobie nitką dziurki w które trzeba się wcelować, zanim sobie nie rozrysowałam dokładnie gdzie trafiać igłą nie wychodził mi ten kwiatek zupełnie. Ale chwyciłam byka za rogi i jest.
Jessica (ten po prawej) to bardzo przyjemny ścieg i taki bogaty, ponieważ wypełniony frencz knotami, aczkolwiek koralikami też się da. Takie oczka ozdobne, które bardzo fajnie i trójwymiarowo wyglądają.
Jeszcze kilka ściegów wyszytych mam : ) ale jeszcze fotki są nieobrobione, a i dzisiaj przy okazji tańców z gwiazdami sobie kilka ściegów strzelę. Tym bardziej że Krzysia mnie pozytywnie motywuje jakimiś nagrodami hi hi ; ).
A tak poza tym, czy ja już wspominałam, że bardzo potrzebuję trochę wolnego czasu na myszy RR i gwiazdki frywolitkowe i następnego needlepointa – tylko tyle przynajmniej na razie – jak byście mieli cynk skąd go wziąć ja chętnie przygarnę takie informacje.


M.