31 lipca 2010

… piosenka urodzinowa …

Wspominałam w urodzinowym poście o jeszcze jednej niespodziance, która wywołała łzy radości. A mianowicie koleżanka, rewelacyjny muzyk, napisała mi piosenkę (słowa i muzykę) i nagrała wokal zwrotek, natomiast paczka znajomych zaśpiewała w refrenach. W dodatku prezentacja piosenki była jednym wielkim wkrętem – kiedy jechałam z mężem i szwagierką nad jezioro, Beata przestawiała kanały i nagle usłyszałam jedną z ulubionych piosenek, po piosence był radiowy dzingiel, potem prezenter zaczął coś smucić … choć kiedy zaczęłam go słuchać okazało się że mówi do mnie i zapowiada piosenkę dla mnie : ). Posłuchajcie mojej własnej osobistej cudownej piosenki.
Dalej próbuję różnych bloczków, choć wiatraki na razie najbardziej mnie przekonują. Dokonałam nawet już wstępnych obliczeń i wyszło mi, że gdybym się zdecydowała na ten wzór musiałabym wyciąć i zszyć ok. 1520 kawałków. Obawiam się, że może mi nie starczyć tego co mam, więc muszę połazić po ciuchlandach i poszukać rzeczy które by się nadawały (choć ja nie mam szczęścia do tego typu poszukiwań). Mam jeszcze kilka innych bloczków do wypróbowania, ale myślę, że to już tylko dla mojej wprawy szycia będzie niż do zmiany decyzji. Chociaż boję się tych Moch wiatraczków, ponieważ łatwo omcknąć się o kilka milimetrów i wtedy nie schodzą się wzory. Mogłabym pójść na łatwiznę bo mam kilka prostych i efektownych pomysłów na narzutę, ale kurde jakoś bardziej ciągnie mnie do tych bardziej skomplikowanych : (. Nic pomyślę jeszcze o tym.
W ramach prób uszyłam dwa bloczki. Ten trójkątny efektowny niesamowicie, jednak na poziomie moich umiejętności, jeszcze nie czas na niego – bo jak widać nie schodzą się kwadraty ze sobą.
Drugi natomiast jest o tyle fajny, że można go robić w różnych wariantach. Ja zrobiłam w najprostszym, kiedy paski nie muszą być takie same, ani pod względem materiału ani pod względem szerokości. Do tego wzoru można używać ścinków materiałów, ponieważ elementy kwadratowe bloku szyje się metodą zbliżoną do PP.

W międzyczasie oglądając zaległe filmy, seriale czy programy wyszywam moje pierwsze w życiu biscornu. Zaraziłam się tymi maluchami od Pieguchy, natomiast wzoru w ilościach wręcz hurtowych wynajduję sobie tutaj. Przy wyszywaniu realizuję tak zwaną pracę nad sobą, ponieważ wykorzystuję ostatnio zakupione ręcznie malowane mulinki, a praca nad sobą polega na nieskąpieniu takich cudeniek. Także zamiast gromadzić je w pudełkach postanowiłam wykorzystywać – to chyba pozytywne jest co??
M.

26 lipca 2010

… zrobiłam to …

Odważyłam się pociąć moje boskie czerwone szmatki. Po reprymendzie Krzysi i jej instrukcji zdekatyzowałam je. Na szczęście nie puszczały zbyt dużo farby. Mam już silną potrzebę zbliżenia się do mojej narzuty, znaczy szybko muszę przetestować różne bloczki na które się czaję. A że ten wzór akurat bardzo mi się spodobał, to pomyślałam sobie, że jakby nie na narzutę to zrobię z tego próbnika okładkę – bo to przecież moje ulubione kolory, a książki też kocham więc … .
Przeglądając, prasując te moje czerwone szmatki zastanawiałam się intensywnie jak ogarnąć poukładanie ich tak żeby pasowały siako tako do siebie. Po wycięciu określonych kawałków, o dziwo bardzo szybko udało mi się dojść do ładu, i uważam że wyszło oki. Wprawdzie do narzuty będę używała również jeszcze jaśniejszych materiałów, ale i tak mogłam zobaczyć oczami wyobraźni jak to będzie z moją narzutą. Wprawdzie, gdybym się zdecydowała na ten właśnie wzór zwiększyłabym wymiary poszczególnych elementów, żeby szybciej osiągnąć rozmiar narzuty (chyba).
A i jeszcze (tylko nie śmiejcie się proszę z moich odkryć) w czasie szycia przypomniało mi się, że kilkukrotnie widziałam jak dziewczyny na blogach elementy szyją jeden po drugim nie odcinając nitek, o tak o: no i kurcze taki sposób w moim wypadku ma same zalety, bo oprócz oszczędności nitek, nie ucieka mi nitka z igły kiedy zaczynam kolejny element hi hi.

Ostatnio, czując chyba oddech zbliżającego się końca urlopu na plecach, jakoś książki mi się szybciej czyta. W ostatnim tygodniu trzasnęłam dwie, zupełnie inne, ale równie wciągające.

„Romans z trupem w tle” Ewy Stec To taki lekki kryminał, z dużą dawką humoru. Książka może nie ma wartkiej amerykańskiej akcji, niemniej jednak wciąga, a czytając ją z rozdziału na rozdział byłam coraz bardziej ciekawa co będzie dalej i kto jest w końcu kim i jak się skończy. Pierwszy raz czytałam pozycję tej autorki i mam nadzieję, iż inne jej książki trafią w moje ręce.

„Magiczny ogród” Allen Sarah Addison Gdybym natknęła się na tą książkę w księgarni to na pewno bym się nią nie zainteresowała, ani okładka ani opis na niej nie absorbuje. Na szczęście pożyczyła mi ją koleżanka i bardzo się z tego cieszę. Książka jest magiczna, a czytanie jej sprawia przyjemność w czystej postaci. Elementy magiczne, które się w niej pojawiają są bardzo strawialne i bardzo ciekawe. I chyba pierwszy raz mi się przydarzyło, żebym po skończeniu książki (dzisiaj rano) cały dzień myślała: „ciekawe jak się dalej rozwinie akcja”, jakby nie przyjmując do siebie że już się skończyła. Polecam serdecznie.

M.

23 lipca 2010

… tyle pozytywnej energii …

Jejku tak we mnie buzuje radość wielka, że ciężko jeszcze dobrać słowa.
Ale od początku – wczoraj miałam urodziny. I były to chyba najlepsze urodziny w moim życiu, ponieważ mocno, namacalnie i każdą komórką czułam że wszystko to co dostaję z tej zacnej okazji to wyrazy sympatii a nie obowiązku (bo ma urodziny i wypadałoby złożyć życzenia czy zrobić prezent). Kumpela z moim mężem zorganizowali akcję prezentową. A że w tym roku miałam wielką potrzebę nowych książek, to korzystając moją wish listę na lubimyczytac.pl zwołali lud do działania. Podobno posłużyli się moją listą gadu – gadową i komentarzami na moim blogu w celu „zwerbowania” wyżej wspominanego ludu. I tak już kilka dni przed urodzinami zaczęłam dostawać pocztą (oczywiście jak się okazało później, bo mąż zakazał mi zaglądać do przesyłek) książki prezentowe. W samym dniu to już była istna plaga książek bo i pocztą i osobiście. Dzisiaj też dostałam i tak podobno jeszcze przez kilka dni mają spływać. Na dzień dzisiejszy dostałam w prezencie 22 książki – szok dla mnie wielki i otrząsnąć się nie mogę, bo wielka radość że ofiarodawcom chciało się wziąć udział w tej akcji, a organizatorom udało się opanować logistycznie wszystko – jak do tej pory żadna książka się nie zdublowała. O ja cieeeeee jak mi fajnie. W wielu książkach były cudowne słowa, które zostaną i przywoływać będą ten fajny dzień. DZIĘKUJĘ !!!
Oprócz książek znajomi (skrzyknięci przez męża) przynieśli również łupy swoich wycieczek po ciuchlandach – czyli szmatki, które będą służyły patchworkowo. Superancko :).
I to jest właśnie to, gadając sobie o moich urodzinach z mężem wcześniej, powiedziałam mu, że ja nie chcę niespodzianek i wymyślania jakichś niestworzonych pomysłów prezentowych - często nietrafionych niestety, chcę dostać książki i materiały. No i dostałam, ale ich kreatywność w zaspokojeniu moich potrzeb przerosła moje oczekiwania. Generalnie Ci najbliżsi zorganizowali mi imprezę niespodziankę z balonikami, sushi i fondi owocowo – czekoladowym w czasie której dostałam ww. opisane skarby. Dostałam jeszcze jedną niespodziankę, ale o niej napiszę w następnym poście.
Co do prezentów i chwalenia się to jeszcze muszę wspomnieć o jednym super motywie, a właściwie dwóch połączonych w jedno. Otóż jakiś czas temu okazało się iż teściowa mojej szwagierki, mieszkająca w Niemczech jest pasjonatką i czynną nauczycielką patchworku. Kiedy dowiedziała się o mnie i o tym, że jestem robótkowa przekazała mi przez szwagierkę torbę kawałków materiałów i dwie torby gazet i książek dotyczących tego hobby. Byłam zszokowana bezinteresownym gestem. Jakiś czas później szwagierka była na zjeździe patchworkowym organizowanym przez teściową. Na dzień dobry dostała od niej 40 eurusów na zrobienie mi prezentu w ramach przyjaźni polsko – niemieckiej. Szwagierka dorzuciła swoje i tak oto prezent z Niemiec okazał się super przydatny. A uzupełniony został kilkoma fajnymi gadżetami. Bo Beata (szwagierka) jest mistrzynią w znajdowaniu ciekawych przedmiotów hi hi.
Z powodu niesamowitych temperatur na zewnątrz (z prasy można było dowiedzieć się iż dzisiaj w Białymstoku na słońcu było nawet 53 stopnie Celsjusza– tylko tyle bo termometrowi się skala skończyła) nie będę Was zamęczać zagadkami – choć powiem że miałam niesamowitą chęć poczytać o Waszych typach. No ale komórki - te szare - i tak się przegrzewają,więc od tak pokażę co jeszcze dostałam.
torebusia ekologiczna:
Oraz flakon, idealny sprzęt jak dla mnie – bo zajmuje miało miejsca, kiedy nie jest używany (wkłada się go między książki) i dzięki temu nie zbiera kurzu (a ja zbieraczy kurzu nie trawię w swoim domu):Prawda, że fajne te gadżety??
Na koniec jeszcze jeden fajny prezent, który pojawił się tuż przed urodzinami – to licznik blogowy któremu strzeliło 10000. Dziękuję Wam za odwiedziny u mnie, dodają mi one dużo energii i chęci do dalszych działań :).
M.

18 lipca 2010

… materiałowo …

Te wszystkie materiały już tu gdzieś się pojawiały, ale w związku z rozmową z Jolą i rozwikłaniem tajemnicy „trumiennych materiałów” (dla tych, którzy od tego postu zaczynają czytać bloga – to ukochany materiał, który szkoda ciąć i wykorzystywać i tylko do zabrania do trumny się nadaje – taki jest boski) postanowiłam sfocić je w inny sposób – ten tęczowy i czerwono – bordowy. I tak jak wyciągnęłam te moje nówki, myślę sobie że będzie nie lada wyzwaniem krojenie tych materiałów, bo one są takie ładne. I tak sobie myślę, że nie tylko tęczowo – kolorowe ale i te czerwone są trumienne na chwilę obecną – bo ja uwielbiam czerwony we wszystkich jego odmianach. Ahhh to jakieś wariactwo klasyczne, żeby zachowywać się tak nieracjonalnie – najpierw wydać kupę kasy w różnej walucie, a potem dygać przed wykorzystaniem – bo takie ładniusie. Czy na to wariactwo są jakieś leki??
Dziś również przystosowałam do wykorzystania spódnicę i sukienkę, zakupione w ciuchlandach – w kolorach bordowych (zdjęcie ciutkę przekłamuje kolorki – powodując że są bardziej czerwone niż spokojnie bordowe). Prując, tnąc wyobrażałam sobie tą moją narzutę – ahhh jestem bardzo jej ciekawa. Kurcze, żeby ta temperatura odrobinę spadła (bo ja lubię ciepełko) to bym dała rady poćwiczyć różne bloczki patchworkowe, a tak nie mam najnormalniej siły, zalewam się potem, mam bezwład czy niedowład kończyn wszelakich, szarych komórek też - żeby nie było, więc ostatnie kilka dni nic nie robiłam tylko przeglądałam blogi patchworkowe i się zachwycałam i cierpiałam z powodu pięknych materiałów dostępnych w cywilizowanym świecie od ręki (na bocznym pasku przybyło kilka nowych fajnych adresów).

Dzisiaj w Białymstoku znowu skwar był niemożebny, ja na szczęście planów wychodzenia z domu nie miałam uff. Na szczęście po południu przyszła burza i długi, chłodzący deszcz – no i miałam możliwość zrealizowania swojej wielkiej potrzeby ochłodzenia się tym deszczem i pobiegania na bosaka po kałużach. Było cudownie, choć na początku miałam z mężem (bo z nim szaleliśmy pod blokiem) wrażenie podobne jak przy skakaniu rozgrzanym do jeziora – zatykało nas trochę, serce waliło, ale kiedy organizm przyzwyczaił się do zmiany temperatury było już super. Poskakałam w ciepłych kałużach i przemoczona do suchej nitki, szczęśliwa bardzo wróciłam do domu :).Niedowład szarych komórek zmaltretowanych upałem nie był na szczęście taki duży żeby nie można było czytać, więc skończyłam najnowszą książkę Moniki Szwai „Zupa z ryby fugu”. Po skończeniu książki zatrzymałam się na moment żeby zastanowić się jakie właściwie odczucia odnośnie tej lektury, ponieważ nie były tak oczywiste jak w przypadku innych książek tej autorki. Może dlatego, iż tematyka książki bardzo poważna i mało rozrywkowa – bo histeryczne wręcz staranie się o dziecko różnymi sposobami z in vitro i matką surogatką włącznie. Wprawdzie nadal lekki styl pisania, czasami humorystyczne sytuacje, no ale … . Mam wrażenie, iż autorka chciała pokazać bardzo duży problem (niemożność naturalnego zajścia w ciąże) i konsekwencje z nim związane, w sposób lekki i przystępny (na ile się da). Mhhh no i jak ja mam ją ocenić? – może tak – w związku z sympatią jaką darzę książki Moniki Szwai, powiem że książka jest dobrą lekturą na letnie, upalne dni, ale też na długie zimowe wieczory :).
M.

13 lipca 2010

… burzowe szycie …

Nie, nie proszę nie mylić z burzliwym szyciem, bo absolutnie, ja z panią M. po przyjacielsku i na spokojnie do naszej relacji podchodzimy (wiecie tylko ta wypadająca nitka z igły – ale ja jestem cierpliwa). Postanowiłam, zarażona pomysłami blogowymi bardziej zaawansowanych, spróbować uszyć okładkę na książki. Bo ja książki najczęściej czytam w autobusach, a więc i wożę w torbach. I książki w ten sposób są narażone na zniszczenie, a więc okładam je w szary papier, niektóre okładki są wielorazowego użytku bo lepszy papier, ale jednak też się dosyć szybko niszczą. A taka okładka z materiału – pomyślałam sobie jak znalazł, jakby coś to do prania i siup znowu na książkę. Oczywiście kilka różnych formatów, najczęściej występujących, będzie trzeba trzasnąć.No i dzisiaj znowu z badziewia jakiegoś (kurcze jak dużo uroku zabiera niefajny materiał, a ja kurde mam mało fajnych i mi szkoda na próby) poczyniłam próby, kiedy za oknem szalała burza – taka wielka i intensywna, że nie było nic widać za oknem, za to akustyczne doznania były wspaniałe, a na okrasę spadł grad wielkości grochu. A ja niestrudzenie w tym czasie zszywałam, cięłam, mierzyłam i kombinowałam. No i się udało – nie powiem. Wprawdzie muszę się podszkolić w obliczeniach i planowaniu wymiarów, ponieważ na książkę, na którą z założenia była okładka szyta, wyszła za obszerna, ale za to na ciut większą jak ulał pasowała. A poza tym doszłam do wniosku, ze taka szmaciana okładka wcale nie musi być idealnie dopasowana. Teraz jak to piszę, przyszło mi do głowy żeby spróbować uszyć taką regulowaną z jednej strony, tak jak kiedyś, za moich podstawówkowych czasów były plastikowe okładki na zeszyty z tyłu regulowane – pomyślimy zobaczymy co z tego wyjdzie.

Dzisiaj natknęłam się na bloga dziewczyny, która robi kwiaty z masy polimerowej – byłam w szoku, że to są sztuczne roślinki, zobaczcie same tutaj.
M.

12 lipca 2010

… docieramy się …

Pani M. jest bardzo sympatyczną towarzyszką niedoli laika szyciowego. Wcale nie burczy i dzielnie przebija wszystkie grube szwy nagromadzone (pewnie jeszcze nieumiejętnie) w jednym miejscu robótki. Czasami tylko okazuje bunt mały – buncikiem zwany – i gubi nitkę z igły – zupełnie nie wiem dlaczego – proszę ją żeby mi zdradziła a ona nic nie mówi tylko czasami gubi i tyle. Na szczęście automatyczny nawlekacz to zmiłowanie największe – bo powiem Wam szczerze, że ja nie widzę dziurki w igle prawie wcale – więc wyobrażenia o tym, że miałabym ją ręcznie nawlekać powoduje ciarki na plecach i wizję zaprzestania przyjaźni z panią M.
Dzielnie ćwiczyłam całą niedzielę szycie – ustawiłam pozycję igły na piękny jeden centymetr i przynajmniej szwy wychodziły mi równe tralala. Postanowiłam testować różne wzory bloczków, żeby pod koniec tygodnia podjąć decyzję jakie będę szyła w mojej narzucie. Wybaczcie mi masakryczny dobór tkanin, ale do ćwiczeń wykorzystuję te które mi się średnio podobają więc bez żalu mogę je zmarnować.
Pierwszy testowany wczoraj był bardzo fajny i przyjemny wzór składający się z 9 kwadratów (on jakoś uniwersalnie się nazywa – chyba 9-patch). Szybko się szyje – bo proste kwadraty, a potem cały blok przecina się na pół w szerz i wzdłuż i układa się zupełnie inny ciekawy bloczek.
Drugie były galaretki w czekoladzie (nazywane ogólnie Stack and Slash) – zawzięłam się, przestudiowałam linki podrzucone przez Krzysię i spróbowałam raz jeszcze. No i po pierwsze albo mi się nóż stępił (ale co od leżenia może się stępić??) albo nie umiem się nim obsługiwać bo 9 warstw tkaniny to ni hu hu nie chciało przeciąć więc pociłam się z nożyczkami. Po drugie ja nie wiem za bardzo gdzie robiłam błąd że kawałki materiałów po zszyciu nie tworzyły linii prostych – nie wiem czy potrafię wytłumaczyć o co chodzi (że trzy elementy z różnych szmatek przed szyciem pasowały do siebie idealnie a po zszyciu już nie tworzyły linii prostych), no ale mam nadzieję że jak dojdzie do konfrontacji osobistej z moją guru szyciową – Bastą to się dowiem gdzie robię błąd. A po trzecie za chiny nie chciało mi wychodzić tak żeby jedna tkanina nie dublowała się w jednym bloczku – przypuszczam iż przyczyna leży w mojej wielkiej chęć obejrzenia efektu końcowego i niepoświęcenie zbyt dużej ilości czasu na logistyczne rozplanowanie szmatek :).
Także dzisiaj może uda mi się kolejny wzór przetestować, bo jak na razie galaretki są dosyć pracochłonne i szczerze powiem że nie wiedziałabym jak zrobić wyliczenia żeby wyszły wymiary bloczku takie jak są potrzebne.
A poza tym mam tydzień krzyżyków i wracam do fairy swojej : ) – bo kurcze ja lubię wyszywać.
M.

11 lipca 2010

… poskromienie pani M. …

Ale absolutnie proszę nie mylić z poskromieniem złośnicy – bo nic z tych rzeczy. Otóż maszyna cały praktycznie tydzień stała i czekała na boskie zmiłowanie tudzież na mój czas wolny, którego w tym tygodniu w domu niewiele spędziłam. No ale w końcu słysząc jej rozpaczliwe jęki, że już by chciała coś poszyć, obiecałam sobie i jej, że w sobotę będę szyła. No i jak obiecałam tak o dziwo zaczęłam. Instrukcja obsługi pod nosem i do dzieła – zaczęłam od nawijania szpulki bębenkowej – i już! za trzecim razem i po zmarnowaniu wielu metrów nitki udało mi się nawinąć i nawet poprawnie włożyć rzeczoną szpulkę do bębenka uff. Zakładanie nici było dosyć uciążliwe zanim przypadkiem oczywiście nie wpadłam na to że można sobie sprawę bardzo ułatwić. No i nawlekanie igły specjalnym automatem to bajka w porównaniu ze ślęczeniem z głową wbitą pod maszynę i próbami ręcznego nawleczenia igły. Zaczęłam od przetestowania ściegów. Jeszcze dużo wody upłynie zanim ja wyłapię i wyczuję przy jakim ściegu jakie będzie najlepsze naprężenie długość szerokość i inne takie. No ale najważniejsze jest to, że maszyna szyje, powiedziałabym że nawet współpracuje.
Jak już popróbowałam ściegów pomyślałam sobie że spróbuję zastosować w praktyce opowieści Basty jak uszyć bloczek zwany „galaretką w czekoladzie”. Nie pytajcie skąd taka nazwa – ale widziałam naocznie jak fajnie taki bloczek może wyglądać a poza tym mam wielką słabość do tych słodyczy. Basia opowiadała o 9 elementach takiej galaretki, ja jednak, jakby z przeczuciem pewnym, założyłam sobie że wypróbuję czy będę potrafiła to ogarnąć na elementach 4 i co? I dupa blada bo o ile zasada wydała mi się prosta i oczywista o tyle z szycia wyszło pokractwo istne – sami zobaczcie brrrr. No i co, no i z deka się zniechęciłam, wyłączyłam maszynę i zajęłam się innymi rzeczami – czyli nawijaniem mulinek na bobinki przy dr. Hausie.
No ale o zacnej porze – 21.00 naszło mnie znowu. Postanowiłam popróbować innych bloczków, tak w ramach rozruszania maszyny a i wprawienia się mojego. Pojawił się jednak problem braku jednolitego materiału, który mógłby służyć do ćwiczeń obok wzorzystego. Takim oto sposobem nadszedł też czas pocięcia koszuli, którą kiedyś w lumpeksie zakupiłam do tego właśnie celu, a że nieopatrznie okazała się być z dodatkiem wełny, to na nic porządniejszego i tak jej pewnie nie wykorzystam – jest więc ćwiczebnym materiałem. Zanim pocięłam koszulę i wycięłam wzór z papieru, zanim zaznajomiłam się z boską instrukcją ułatwiania sobie życia o tutaj, to zaczęłam szyć leciutko przed 22.00 – i moja pani M. sprawdziła się super nie robiła za dużego hałasu. Dzięki temu przy nowej sile i motywacji uszyłam kilka elementów próbnego bloczka. Wprawdzie nie pozbiegały mi się rogi – ale ale nie od razu Rzym zbudowano i kiedyś na pewno mi się zbiegną o!! W każdym razie jestem bardzo szczęśliwa, że ruszyło ale mam też świadomość jaki ze mnie laik i ile jeszcze muszę się nauczyć i ile ogarnąć żeby coś dobrze wyglądało. No i poza tym muszę w końcu zdecydować się jakie chcę mieć bloczki na mojej narzucie, którą niebawem zacznę szyć :).
Mijający tydzień był tygodniem frywolitkowym. Tym razem zmierzyłam się z dwoma wzorami (bo mało czasu naprawdę miałam na frywolnie) na które miałam chrapkę. Pierwszy to trójwymiarowa różyczka, którą zrobiłam dzięki Bean. Wprawdzie moja jest jakaś bardziej rozczochrana niż tu w oryginale ale co tam pierwsze koty za płoty. Tym bardziej że nigdy w takich ilościach, i ostatni raz dobre kilka lat temu robiłam kółka odwrócone – i na szczęście wychodziły bez problemu :). Drugi wzór nie pamiętam gdzie wypatrzyłam składa się praktycznie z samych łuczków i uważam że z cieniowanej nitki kwiatek wychodzi superancki.
A teraz książkowo. Przeczytałam „Symbol” Dana Browna – i chyba pierwszy raz byłam z lekka wkurzona, że przeczytanie tej książki zabrało mi wiele cennych dla mnie minut, a absolutnie nie była tego warta w ogólnym rozrachunku. Pojawia się pytanie dlaczego jej nie cisnęłam w kąt jak robiłam z niejedną książką? Otóż momentami książka naprawdę wciąga, i wzbudza ciekawość - co będzie dalej, natomiast na koniec jest bla bla bla i powoduje niefajną właśnie refleksje że cała tak naprawdę była bla bla bla. Po prostu Brown pojechał po tych samych mechanizmach przyciągania uwagi co w swoich poprzednich książkach, jednak mam wrażenie że bardzo na siłę i bardzo wodniście (tak jakby płacili mu od ilości znaków w książce). Cóż książka nie warta pieniędzy (dobrze że czytałam pożyczoną) ani czasu.

We czwartek minął rok odkąd zaczęłam pisać bloga. I cały czas nie mogę się nadziwić – jak to możliwe że to tak szybko zleciało. Ale cieszę się niezmiernie, że weszłam w świat bloggerów i że miałam okazję poznać Was – czytających i zostawiających komentarze, zagościć na Waszych blogach mając wielką przyjemność obcowania z Waszym życie. Dzięki blogowaniu poznałam też osobiście przefajne osoby, z którymi znajomość rozwija się na bardzo różnych i ciekawych płaszczyznach.
Dziękuję moim Czytelnikom (nie tylko tym ujawniającym się) – uściski.
M.

6 lipca 2010

… multitematycznie …

Ja chyba najbardziej tak lubię, kiedy w jednym poście mogę napisać to o tym to o tamtym :) – bo przecież z tego i tamtego składa się moja sfera czasu wolnego.
Skończyłam sierpniowego kota RR – opala się sobie i nie dba wcale o anginę, którą jedzenie lodów w słońcu często się kończy. Zostały jeszcze cztery do ogarnięcia – więc bliżej niż dalej z czego jak wiecie niezmiernie się cieszę.
Największym wydarzeniem tego tygodnia (tak tak już we wtorek śmiało mogę tak powiedzieć) był wczorajszy zakup nowej maszyny do szycia – proszę państwa przedstawiam wam Panią M. (jak maszyna) zwaną też elną 3210. Maszyna jest prezentem urodzinowym od mojego ślubnego kochanego (choć urodziny za dobrych kilkanaście dni dopiero). Zakupiłam ją dzięki Basi (Baście), która jest moim guru w szyciu patchworków i cieszę się, że mieszka blisko. To dzięki jej maszynie napaliłam się na zakup nowej, ciszej działającej, przyjaźnie nastawionej w obsłudze do takiej laiczki jak ja :). Basia wszystko wytłumaczyła, pokazała jak działa, doradziła jaki model kupić, w końcu swoim osobistym samochodem zawiozła mnie do sklepu, gdzie pomaltretowała pana sprzedawcę i maszynę, sprawdzając czy działa, jak działa i dlaczego tak a nie inaczej. A na koniec jeszcze wynegocjowała kilka gratisów (nożyczki, obcinaczki szpulki zapasowe) – ehhh co ja bym bez Basi zrobiła. Teraz maszyna stoi i cierpliwie czeka, aż po pierwsze sprzątnę pierdolnik na biurku, na którym będzie jej miejsce, a po drugie i najważniejsze – odważę się za nią zabrać żeby samodzielnie nawinąć nitkę na szpulkę, założyć nitkę – a wiecie ta maszyna ma automatyczne nawlekanie nitek – ale bajer mówię wam hi hi – i tak dalej i tak dalej. No ale już sobie obiecałam że jeszcze dzisiaj do niej siądę pogłaszczę na przywitanie i może będzie wszystko dobrze.

Dzisiaj uparłam się żeby skończyć jedną z kilku zaczętych książek – sensacje Lee Child`a „Umrzeć próbując”. Jest to pierwsza książka tego autora, którą przeczytałam. I cóż nie porwała mnie tak jak sensacje Cobena na przykład. Stało się tak pewnie dlatego, że jest ona … jakby to napisać za mocno militarna jak dla mnie, aczkolwiek bardzo dobrze się ją czytało, mimo iż akcja rozkręcała się zasadniczo wolno. Ogólnie oceniam ją jako dobrą i na pewno jeszcze sięgnę po tego autora, żeby przeważyć szalę albo na lubię albo nie lubię.
Przerywnikiem, dosyć niestandardowym jak na moje lektury, były książki bez tabu czyli: „Wielka księga siusiaków” i „Wielka księga cipek” Dana Hojer, Gunilli Kvarnstrom. Wbrew tytułom są to siedemdziesięciostronicowe niewielkiego formatu książki, dla dzieci w wieku 10-12 lat opowiadające o fizyczności i emocjonalności związanej z płcią, poznawaniem swojego ciała i jego biologicznych reakcji (które często powodują przerażenie u nieuświadomionych młodych ludzi). Moim zdaniem książki są świetnymi pomocnikami dla rodziców, którzy często przeżywają katusze mając świadomość, że czas najwyższy pogadać z małolatem o TYCH sprawach. Polecam ;)
A na koniec kulinarnie. Ja generalnie nie lubię gotować, a wymyślać co mam zrobić na obiad nie lubię jeszcze bardziej. W takim oto nastroju zajrzałam do lodówki i migaczem skorelowałam ze sobą trzy składniki dostępne w zasięgu wzroku: parówki, pomidory i mozarelle. I wyszła z tego zapiekanka. Ja uwielbiam roztopioną mozarelle z pomidorami i pesto (tak na ciepło) dzisiaj jednak dodałam parówek (berlinki Morlin) wiec pesto nie pasowało mi jakoś. Aha i już wiem z doświadczenia że do tego typu dań bardziej nadaje się mozerella sucha – znaczy nie taka co pływa sobie glutowato w jakimś roztworze, tylko taka hermetycznie pakowana na sucho lub na wagę (choć tej ostatniej nie próbowałam jeszcze) – a lepsza jest dlatego że mniej wodniste jest danie. Wszystko przygotowuje się 5 minut a piecze w rozgrzanym piekarniku około 15 minut – więc nie dość że mało skomplikowane, szybkie to jeszcze smaczne. Oczywiście w miarę potrzeb i sympatii można posypać wszystko przyprawami – ja tradycyjnie użyłam soli i pieprzu czarnego.

M.

4 lipca 2010

… no to jedne RR z bani …

Dzisiaj nadszedł bardzo szczęśliwy robótkowo dzień, ponieważ skończyłam jedne RRy – kalendarz mysi. Wprawdzie to ten łatwiejszy ale i tak jestem przeszczęśliwa, że pół ciężaru mam z głowy. I mamy z Aploch umowę pilnowania siebie nawzajem, żeby nigdy więcej żadnych takich zabaw :). Kończy mi się dzisiaj tydzień krzyżyków i jak dobrze pójdzie i nie padnę skończę też 8 kota ale nie wiadomo jak to będzie.
W ogóle czas krzyżyków trwał u mnie dwa tygodnie, bo masa rzeczy do robienia i załatwienia, kilka podróży i tak jakoś naprawdę mało miałam czasu i siły na robótki (do czego to doszło olaboga). Ale, warto, a nawet bardzo warto wspomnieć o wizycie u Aploch na działce, gdzie w przepięknej scenerii i w towarzystwie innej maniaczki robótkowej krzyżykowałam ostatnią mysz :). A że tak się wciągnęłyśmy w te robótkowanie i rozmowę że nie przyszło nam do głowy żeby to uwiecznić tą chwilę na zdjęciu – ehhh. No nic następnym razem nadrobimy. A i jeszcze pochwalę się, iż Ania zaraziła mnie na amen płytą Zakopower „Na siedem” – cudna muzyka, piękne teksty. I co i ściągnęłam sobie te teksty i wyję razem z zespołem a co. Posłuchajcie – naprawdę bardzo bardzo mądre są słowa :)
Ale mam zdjęcie z innego spotkania – trochę wcześniejszego, kiedy to do Białymstoku zajrzała Agnieszka – yenulka. Stanowczo za krótko tu była, bo nie nagadałyśmy się satysfakcjonująco i znowu – miejmy nadzieję że następnym razem … . Po spotkaniu we dwie udałyśmy się do Krzysi na troszkę większe spotkanie. To uwieczniłyśmy przynajmniej jedną fotką :). I tak od prawej: Krzysia, Yenulka, ja i Basta.

A na koniec napiszę o pewnej chorobie, która mnie opanowuje – nie wiem jak ją nazwać … może: chęćksiążkoholizm. Objawy choroby to wielka potrzeba czytania, najlepiej kilka książek na raz, szukanie nowych pozycji, które chciałoby się przeczytać – na moim profilu na lubimyczytac.pl mam na wish liście ponad 200 pozycji – to jest choroba moim zdaniem. A do tego należy dołożyć jeszcze pożyczanie książek do przeczytania od znajomych – ostatnio przyniosłam niezły stosik od koleżanki:
I teraz proszę państwa jak to leczyć, kiedy chce się jeszcze wyspać, powyzywać, pofrywolić a i zacząć na serio szyć patchwork?? Ja już nie wiem co ze sobą zrobić – a może zainwestować w kurs szybkiego czytania, czy wtedy będzie przyjemnie czytać?? Ratunku!!!
M.