30 sierpnia 2011

… być w szoku …

Fajnie czasami być w szoku, zwłaszcza w takim estetycznym szoku. Łażąc po sieci natknęłam się na stronę, która któregoś dnia wciągnęła mnie na kilka godzin. Więc uprzedzam lojalnie – uważajcie – to jest to miejsce.
Dla większego zniechęcenia pokażę kilka fotek, które pochodzą właśnie z tej strony. Nie znam się zupełnie na zdjęciach, więc nie wiem czy takie widoki występują rzeczywiście w przyrodzie, czy jest to efekt szopka niezastąpionego … tak czy siak moje estetyczne zapotrzebowania zostały zaspokojone, no i napatrzyłam się namarzyłam achhhhh. Zobaczcie


Teraz już trzeba zejść na ziemię …
Pamiętacie puzzle mojego mężusia?? Tu pisałam o początkach, a tu o kolejnej części. Była dłuższa bo chyba nawet 6 miesięcy albo i więcej … już straciłam wszelką nadzieję, że cokolwiek kiedykolwiek z tego wyjdzie. Było trzeba armagedonu każdego puzzlisty - czyli 1,5 rocznego siostrzeńca, który wparował radośnie w te pozostawione sobie samym klocki. Mąż wykazał się stoickim wręcz spokojem, moja siostra dostała zawału, winowajca wpadł w histerię – no jak to nie można biegać po tych fajnych kawałkach …
Pełna mobilizacja i medytacyjne wręcz ćwiczenie cierpliwości Tomka przyniosło niesamowite efekty – bo w ciągu miesiąca progres nieprzeciętny. A ja nadal nie wiem jak On to robi że rozróżnia te klocki … szacuneczek publicznie deklaruję :).


W związku z tym, że dzisiejszy wpis jest misz – maszowy (czyli taki jaki lubię najbardziej) to zobaczcie jakie śliczne guziki dostałam od Ani – takie niespodziankowe pozaokazyjne prezenty, a w dodatku wykonane własnoręcznie – są boskie!!!


A na koniec na prośbę Agi pokazuję drutowanie moje. Niestety to historyczne zdjęcia są, ponieważ ten kawałek został już spruty :( Nie posiadałam takich pięknych znaczników jak Ty i Ania. I co - i się myliłam na maksa, aż w końcu nie dało się już tego akceptować bo wzór przestał wychodzić … cóż więc potraktowałam to jako wprawkę i zaczynam od nowa. Na razie za znaczniki będą mi robić agrafki. Z napotkanych trudności – nie wychodzą mi ładnie brzegi – każde oczko inne – pewnie to kwestia wprawy. Zobaczymy czy przypadkiem nie zabraknie mi cierpliwości hihi


M.

22 sierpnia 2011

… pozytywnie zakręcone …

Dlaczego dlaczego dlaczego wszystko co dobre szybko się kończy i zdarza się tak rzadko … może po to żebyśmy lepiej doceniali te fajne momenty naszego życia? Ale koniec filozofowania. Jola, Ania i Agnieszka już napisały o naszym sabacie, który odznaczał się prawdziwymi czarownymi artefaktami i postaciami – bo przecież 5 wiedźm (bo dołączyła do nas mama Ani), miotły, kociołki pełne smakołyków, eliksiry, dużo dziam dziania i robótki – czyż to nie sabat?? A no i prawie Łysa Góra tylko że nie w górach i nad jeziorem ale to tylko szczegół :).


Dziewczyny (linki wyżej) już wszystko właściwie napisały na temat naszego spotkania, ale żeby nie było że się opindalam to napiszę też od siebie.

My z Jolą miałyśmy wielką wyprawę – ponieważ dojazd do Warszawy patatajem, czyli pociągiem bez przedziałów z twardymi siedzeniami, który bujał ostro więc nasze żołądki przeżyły ciężkie próby, potem jeszcze droga ze stolicy na łono natury więc cały dzień w drodze wytrzęsione dojechałyśmy na kolację do miejsca zlotu.
Tak patrzę na swoje zdjęcia to wyglądam na nich niespecjalnie wypoczęta – choć przysięgam że to zmęczenie było bardzo miłe i spowodowane niekończącymi się tematami do gadania, bo zupełnie inaczej jest kiedy wymieniamy się mailami a zupełnie inaczej kiedy można zobaczyć twarz, poczuć emocje … . Bardzo lubię i bardzo cenię takie chwile.

to tylko część wiedźm sabatowych

Moje plany i założenia na ten weekend były zacne, otóż wzięłam wieniec, żeby w dobrym towarzystwie jakoś przeżyć ten nudny fragment wzoru, zaplanowałam również bransoletkę koralikową i ewentualnie sześciokąty moje. Jak to z planami bywa czasem są elastycznie realizowalne hi hi. Bo w rzeczywistości było tak … zasiadłam do robienia bransoletki (nie udało się jej na miejscu sfocić, bo oczywiście nie przyszło to nikomu do głowy hi hi) a Aga i Jola w tym czasie przewijały włóczkę na kłębek i gadały o tym drutowaniu i gadały i robiły taki boski klimacik a ja słaba jeśli chodzi o uzależnienia sobótkowe słuchałam i słuchałam i zaczynałam się zarażać. Jak już przyszło co do czego – a mianowicie Jola zaczęła nauki drutowe ja już nie wytrzymałam rzuciłam bransoletkę, wyprosiłam o jakieś zapasowe druty i kawałek jakiejkolwiek nitki i zaczęłam nabierać oczka i robić prawe i lewe i ogarniać wzór który każda z nas robiła.

I to była jak magia, wzięłam druty w rękę (pierwszy raz od jakichś 20 paru lat kiedy to na ztp w podstawówce) i tak jakbym miała w genach te drutowanie – po prostu zaczęłam robić, układ palców trzymanie nitki operowanie drutami – normalnie czary. Zrobiłam kawałek zakończyłam i myślałam że to tyle z nowej choroby. Wzięłam się za wyszywanie, ale po kilku godzinach znowu mnie naszło i zaczęłam inny wzór w którym myliłam się namiętnie tworząc zupełnie inny wzór niż nakazywał schemat, ale nic to wzięłam się w garść przerobiłam ściągacz i zaczęłam od nowa, tym razem wychodziło jak należy i to już było ugruntowane zarażenie. Po powrocie do domu zamówiłam włóczki i druty z obietnicą że drutowanie będzie tylko incydentalnym hobby – znaczy się zrobię 3 – 4, szale bo tylko szale mnie interesują (zamierzam je nosić po pracy zamiast swetra).

W każdym razie to o czym piszę jest ewidentnym dowodem na to, że nie powinnam się zarzekać iż czegoś robić nie będę, coś mnie nigdy nie wciągnie i nie zainteresuje. Bo jeszcze tydzień temu byłam przekonana i wręcz mogłam sobie dać rękę odciąć że nie będę drutować, a dziewczyny i nastrój jaki stworzyły spowodowało że się zauroczyłam i zapragnęłam. I tak o to czuję dobitnie że mam adhd robótkowe – nie wiem gdzie z dupą siąść i za co się w danym momencie zabrać – o maj got.
Obecnie robię szal przyjaciółce, szal bordowy i nie dla mnie ponieważ po pierwsze na monitorze wydawało mi się iż jest to nitka czerwona, a wyszła bordowa więc zupełnie nie w moich zamiarach, a po drugie Ula też kocha szale i akurat bordowy jej bardzo leży.

W sabatowej łazience spotkałam interesującego gościa – otóż najpierw myślałam że to płatek hortensji się zaplątał na glazurze, ale potem doszłam do wniosku że to chyba żywe stworzenie ćmą zwane – czyż nie piękna??

M.

11 sierpnia 2011

… krzyżyki moja miłości …

Oczywiście jedna z wielu miłości … bo jakby inaczej :). A w dodatku obserwuję z niepokojem w ostatnim czasie zawiązywanie się nowego uczucia do kolejnego hobby robótkowego jakim są koraliki i biżuteria koralikowa. Jestem zafascynowana i bardziej traktuję koralikową biżu jako wyzwanie, które zawsze wydawało mi się nieosiągalne, a dzięki Jolom dwóm, zaczynam wierzyć w to, że jednak jestem w stanie ogarnąć i tą kuwetę juhuuu. Ale na razie poza czerwoną bransoletką z poprzedniego posta nic nie powstało ale jest za to plan zacny ozdobienia skórzanej torby listonoszki naszywką koralikową w kolorach moich ulubionych czyli czerwono – fioletowo – zielonym z dodatkiem czerni.
Robótki na ziemi królowej Elki to krzyżyki – bo najłatwiej je było przewieść, a i przed wyjazdem trzasnęłam troszkę przecież, tylko zdziwiłam się bardzo że jeszcze o tym nie napisałam – oj z pamięcią coś nieteges. Tak więc pokazuję postępy wieńcowe – słoneczniki wyszywało się bardzo sympatycznie i szybko – bardzo szybko – bo różnorodność kolorów duża i nie nudziło się wyszywając. Teraz przebijam się przez zboże i zbożową wstążkę – nudy takie że aż boli bo mimo iż kilka różnych beżów się używa to wszystko wygląda tak samo … no ale już już widzę koniec tego fragmentu.


Kurcze jakoś po powrocie z uk-ja nie mogę się ogarnąć, żeby zabrać się za szycie – nie wiem o co chodzi ale niepokoi mnie to bo … zobowiązania przecież są …. A przecież to przyjemne zobowiązania.

Dzisiaj jeszcze książkowo – jestem w szoku że czytam książki fantasy – bo do tej pory nie za bardzo szło mi czytanie tego typu literatury. Ale zachwyty Naili na temat serii Trudi Canavan spowodowały, że chciałam spróbować i … wsiąkłam, w dodatku zaraziłam tymi książkami również męża, który też był zadowolony, że dał się namówić.



Wprawdzie dzisiaj zaczynam dopiero trzecią część, ale dawno tak dobrze mi się nie czytało i nie czekało na czas kiedy znowu będę mogła poczytać co dalej w książce. Zastanawiam się czy inne książki tej autorki też tak fajnie się czyta.

M.

2 sierpnia 2011

… cofnijmy się …

Cofnijmy się bynajmniej nie w rozwoju … spokojnie :). Wakacje wakacjami a nie mam zbyt wiele czasu na wpisy tutaj, bardzo przepraszam i obiecuję poprawę. Teraz nadaję z obcej ziemi i wspomnienia tego co działo się przed moim wyjazdem są fajowe. A działo się towarzysko – robótkowo.

Otóż najpierw u mnie zrobiłyśmy maraton biżuteryjny … Każda z nas robiła coś innego – Kasia plątała srebrne druciki z koralikami, Jola trzaskała miętowy sutasz a ja … jakoś na sutasz nie miałam natchnienia więc wzięłam się za coś zupełnie dla mnie nowego - za koralikową bransoletkę. Kilka dni wcześniej Jolinka pokazała Naili jak zrobić taki sznurek koralikowy, a ta dzielnie przekazała mi tą wiedzę i trzasnęłam sobie bransoletkę – robiło się super szybko i sprawnie, używałam do tego nici Ariadny do skór i koralików – jakichś niemiecki otrzymanych w spadku.

Także po kilkugodzinnym spotkaniu wisiorek Kasi został prawie skończony, Jola trzasnęła prawie ¾ kolczyków a ja zrobiłam ozdobę w moim ulubionym kolorze – którą Jola dokończyła przymocowując zapięcie – i tak oto mam ulubioną wakacyjną bransoletkę.

Jak wiadomo spotkań nigdy dość i trzeba nasycić się kiedy jest więcej wolnego i logistycznie można się zgrać, więc po kilku dniach w tym samym składzie ale za to w innym miejscu spotkałyśmy się na kontynuowanie dzieła twórczego. I tym razem miałam cel – skończyć sutaszową przewieszkę, co by ją jeszcze tego lata założyć. Ponieważ któż to wie czy w przyszłym roku zestawienie fuksji z pomarańczą będzie zjadliwe :). Jak postanowiłam tak prawie uczyniłam – prawie (ja wiem że robi wielką różnicę - ale trzeba być dla siebie dobrym przecież) skończyłam!! Wisior (bo na przewieszkę jest za duży) będzie fajny jeszcze nie wiem tylko na co go zaczepię … może zmajstruję jakiś sznurek makramowy no zobaczę …


Na pasku bocznym zaktualizowałam postępy w Novej – mam około 133 kwadracików. I powiem szczerze, iż zmiana ramy na mniejszą i stojak/trzymadełko spowodowały, iż z wielką chęcią pracuję nad nią w każdej wolnej chwili :). Choć na myśl o tym żeby za połową odwrócić obrazek i wzory i wyszywać do góry nogami napawa mnie lękiem, no ale z dziewczynami (Aploch i Yenulką) nie zginę.

Na obcej ziemi oprócz zwiedzania (o tym w którymś następnym wpisie) i wydawania nie wiadomo, kiedy i nie wiadomo, na co pieniędzy, czasem wyszywam swój wieniec. Jest nudnawo – chyba najgorsza dla mnie część wzoru – ta z kłosami zbóż – bo nudne kolory są :) ale oby do przodu przecież.

p.s. urlop w UK rozpoczęłam od anginy, która coś czuję będzie mi towarzyszyć do powrotu do domu – ale trzymam się dzielnie.

M.