29 sierpnia 2010

… na kolorowo …

Wbrew temu co za oknem i w mojej głowie (bo wakacje deszczem się kończą), na moich tamborkach, rzekłabym ogólnie, ferie kolorów.
Przede wszystkim Nova (dalej N.), staram się kilka kwadratów dziennie zrobić. I to absolutnie nie po kolei, bo ja często nie jak u ludzi, tylko robię sobie po przekątnej, trochę tu trochę tam jak widać na zdjęciu poglądowym.

Po pierwsze daje mi to możliwość zobaczenia jak się kolory rozkładają – bo okładka nowej prawie wcale nie oddaje kolorów zwłaszcza ten jej prawy dolny róg wyglądający na granatowy absolutnie granatowym nie jest (co zobaczycie pewnie w następnym wpisie N. dotyczącym). Po drugie nie nudzi mi się wyszywanie kolorystycznie, bo idąc po pewnej przekątnej zahaczam już i o fiolety i o brązy i o granaty :) także jest super.

Po przemyśleniu sprawy i pod wpływem słów Yenulki postanowiłam wyszywać czterema nitkami, choć nie zawsze, czasami wzór jest taki że wystarczą trzy a nawet dwie. Na razie nie wypruwam pierwszych trzynitkowych kwadratów, najwyżej zrobię to na koniec, jak będą się za bardzo rzucać do oczu oglądaczom : ). Wzór przeszedł już chrzest, zwany przeze mnie roboczo – autorskim – czyli machnęłam się i dwa kwadraty są ze sobą zamienione, na szczęście wydaje mi się że nie wypłynie to absolutnie na końcowy efekt :). Na razie nie powiem, które to kwadraty – może kiedyś przy okazji innych wersji ktoś się doszuka :).
A i powtórzę jeszcze swój zachwyt co to magnesów przytrzymujących igłę – super sprawa naprawdę, bardzo wygodna i godna przeniesienia na inne tamborki :), tak się przyzwyczaiłam że przy wyszywaniu SALa już mi tego magnesiku brakowało. I w związku z tym poczyniłam stosowne zamówienie na allegro. Także Ania i Aga – do waszych N. podeślę magnesiki żebyście też spróbowały. A tak w ogóle to kiedy, kiedy zaczynacie mnie gonić – samej smutnawo.

Poza tym cały czas w klimacie needlpointowym jestem. Skończyłam sierpniową część mistery i bardzo mi się podoba, choć takie krzykliwe kolory są absolutnie nie w moim guście, ale na przekór wszystkiemu są fajne i energetyzujące. Wyszywałam mieszanką jedwabiu Madeiry i muliny Madeiry. No i jedwab rzeczony jest o wiele lepszy i sympatyczniejszy w wyszywaniu (samym jego akcie że tak powiem) niż rayon, który jest przebrzydły jak dla mnie. Jestem bardzo ciekawa reszty wzoru. Na zdjęciach barwy są zimniejsze niż w oryginale co dodaje, wydaje mi się, surowości pracy, no ale tak to już z fotkami bywa, może następnym razem będzie bardziej miękkie światło.

M.

24 sierpnia 2010

… czyżby niebawem szkoła …

Nawet nie chce mi się myśleć, że to już koniec wakacji i mimo iż wiek szkolny jest głęboką przeszłością, ja nadal mam uczucie pod tytułem „nie lubię chodzić do szkoły” – paradoksalnie – ja lubię swój zawód :).
Kumpela poprosiła mnie, żebym uszyła worek na buty dla Jej małej uczennicy kochanej. Wprawdzie chyba miała na myśli coś pachworkowego i mam nadzieję, że mimo braku tej techniki worek się spodoba. Swojego czasu zakochałam się od pierwszego wrażenia w kocim materiale – a że koty są szalone, w równie szalonych kolorach, to sobie pomyślałam, że to w sam raz materiał na polepszenie nastrojów powrotów do szkoły. I tak popełniłam pierwszy raz w życiu coś od początku do końca, a w dodatku użytkowego. Worek jest dwuwarstwowy, z granatową podszewką. Dużo problemu miałam z troczkiem/sznurkiem do ściągania. Najpierw uszyłam z materiału. Zanim przeciągnęłam zszyty wąski pasek na prawą stronę to się ostro spociłam i nadwyrężyłam nie tylko bolący ale i ten niebolący nadgarstek. Potem wciągając go w worek połamałam dwie agrafki – no mówię Wam szło pod górę. No i jak już zamontowałam, to mnie prawie zemdliło kiedy się okazało, że ten rodzaj „sznurka” niezbyt „płynnie” ściąga tenże worek – a już na pewno mała dziewczynka sama nie będzie miała siły tego zrobić wrrrrrrrrrrrrr. Żeby nie to, że obiecałam to znając mnie już by worek wylądował na dnie kartonu z materiałami. A tak przespałam się z problemem i rano wyciągnęłam różową frywolitkową Aidę i trzasnęłam na szydełku kolejny „sznurek”. W związku z tym ze nie robię na szydełku na co dzień ,to nawet nie wiem jakiego ja ściegu użyłam – w każdym razie w jedną stronę był łańcuszek ,a w drugą stronę łapałam oczko i potem przez dwa oczka nitkę. Ten się już o wiele łatwiej wciągał a i sprawniej się ściąga worek– choć moim zdaniem jeszcze nie idealnie. I przyszło mi do głowy, że to niekoniecznie musi być wina sznurka, a grubości tunelu. No ale to pierwsze szycie – następne będzie już lepsze :).
Żeby jeszcze bardziej poprawić Danusi – małej uczennicy –nastrój uszyłam breloczek – też koci. Jak tylko zobaczyłam materiał w cieniowane koty od razu przyszedł mi do głowy pomysł. Do szycia wykorzystałam technologię zszywania sześcioboków. Wycięłam z papieru odpowiednio mniejszy kawałek, przyfastrygowałam go do materiału i obszyłam fastrygą dookoła (w związki z okrągłościami – gdzie nie gdzie musiałam naciąć materiał). Tak zrobiłam z dwoma kotkami, następnie przyłożyłam je „buźkami do siebie” i obszyłam okrętką zostawiając wolne miejsce na przewrócenie kotów na prawą stronę. Przed przewróceniem odcięłam fastygę, wyrzuciłam papier i ucięłam za duże naddatki materiału na szwach. Breloczek wypchałam takim czymś – jakby sztuczną watą – którą miałam z poduszeczki, na której spoczywał w pudełku mój nowy zegarek (fioletowo-śliwkowy). Żeby było bardziej dziewczęco przyszyłam trochę koralików. Mam nadzieję, że małej spodoba się prezencik.

Kilka dni temu wieszając pranie na balkonie około 19.30 zaobserwowałam dziwne zjawisko. Otóż w tym samym momencie odwracając głowę w prawo widziałam zachód słońca, a patrząc w lewo widziałam tęczę, a nawet dwie, a właściwie były to kawałeczki tęczy. I nie dziwiłoby mnie to zjawisko tak, gdyby nie to że nie padało, i nawet horyzont nie wskazywał – jak widać żeby gdzieś padało. W fajnym miejscu mieszkam – umacniam się w tym przekonaniu.

M.

23 sierpnia 2010

… pamiętacie …

Pamiętacie, że jestem współorganizatorką SALa needlpointowego?? Tak wiem wiem, że już tyle czasu minęło odkąd cokolwiek pokazałam, że pamięć miała prawo spłatać figla. A było tak …
W okolicach czerwca doszłam do wniosku, że wyszywanie po miesiącu to taki pikuś, że to za mało wyszywania jak na rozkładanie wszystkich gadżetów. No cóż - mówią że tylko krowa nie zmienia zdania – a że nie jestem krową to stwierdzam po ostatnim doświadczeniu, że jednak warto było wyszywać na bieżąco, byłoby lżej i bardziej urozmaicenie z innymi technikami.
Lipiec dane mi było wyszywać w przecudnych warunkach, wręcz wymarzonych na robótkowanie – towarzystwo innych maniaczek i zielona natura dookoła. Pisałam o tym tu :).
W czerwcu zdecydowałam się wyszywać różowym rayonem – oprócz warunków przecudnych, samo wyszywanie nie było łatwe i przyjemne, ponieważ po pierwsze rayon jest za śliską nitką żeby trzymała się dobrze sztywnej monokanvy, zwłaszcza przy używaniu długich ściegów płaskich. W związku z tym, niektóre elementy odstają trochę bardziej – są jakby luźniejsze. Po drugie ścieg, który na pierwszy rzut oka wydawał się prosty, w praktyce taki nie był, zwłaszcza gdy uwaga była z deka rozproszona fajnym towarzystwem. Więc nie obyło się bez prucia, a w dodatku powiem Wam w sekrecie, że w jednym miejscu jest błąd ale jak go zobaczyłam nie miałam siły już pruć – więc wzór mam autorski hi hi.

Lipcowe trzy ściegi szły szybciej bo i łatwiejsze były, choć w dwóch z nich użyłam metalizowanych nitek, które jak wiadomo zbyt przyjazne w użyciu nie są. Jeden z lipcowych ściegów – piękne brylanciki – jak Aploch na nie nazywała – wyszywałam pięcioma nitkami cieniutkiego różowego krenika (blending filament). I tu musze przyznać, że bardzo pozytywnie się zdziwiłam, bo nitka ta nie strzępiła się nawet przy długich kawałkach, miękko się nią wyszywało – mimo iż w pasemku brałam aż 5 nitek. Cóż co jakość to jakość.


Dzisiaj jeszcze zamierzam wypróbować piękne dżinsowe (farbowanki Krzysi) nitki supłając zasupłaną śnieżynkę, którą ostatnio pokazywała Ata.

M.

21 sierpnia 2010

… więc chodź pomaluj mój świat …

Krzysia już pokazała swoje dzieła – malowane Aidy, dzisiaj i ja pokażę co namodziłam w czasie pierwszego epizodu z malowaniem nitek w krzysinej kuchni i pod Jej bacznym okiem.
Eksperymenty przeprowadzane były na białej Ariadnie i Mai (takiej polskiej perłówce). Muszę powiedzieć, iż jestem laikiem w dziedzinie kolorów, mieszanie ich to dla mnie zagadkowy świat (choć jakieś podstawowe zasady znam), ale razem z Krzysią, która przecież znana jest z pięknych mieszanek kolorystycznych czy to na Jej kartkach czy wyszywankach, dałam radę.
Rozgryzałyśmy przede wszystkim czerwienie i borda – bo cały czas (jak już u siebie pisała Krzysia) brakuje nam pigmentu dającego czystą czerwień, bez dodatków fuksji. Trzeba było trochę namieszać (czerwony+wiśniowy+żółty) żeby uzyskać choć odrobinę satysfakcjonujący odcień czerwieni. To ta na górze pierwszego zdjęcia. Poniżej na tej samej fotce pierwotnie miała być wojna fuksjowego różu i różu zgaszonego jakby odrobinę szarego – a tu proszę po saunie i kąpielach wyszła nitka po prostu cieniowana, a róże się do siebie upodobniły, tak że nie widać właściwie różnicy. Bo trzeba wiedzieć, że farbowanie to niespodzianki z ograniczoną możliwością – niby wiadomo jaki kolor ma wyjść ale czy wyjdzie i jaki wyjdzie jego odcień już nie wiadomo.

Następnie mamy – posługując się nomenklaturą Krzysi – winogrona i arbuza. Winogrona to zestawienie ciepłego fioletu z ciepłą zielenią trawiastą (uwielbiam taki kolor), natomiast arbuz to ten przygaszony, złamany szarością róż i zimny khaki. Mam jeszcze połączenie czerwieni z zielenią ale jakimś cudem nie mam zdjęcia tej nitki (a że baterie do aparatu się ładują tu musicie mi uwierzyć na słowo).

A tutaj mamy wspomnianą Maję #5. Wyżej - połączenie trzech różnych fioletów, i to jak widać zarówno w ciepłej jak i zimnej tonacji – miałam wielką chrapkę na spróbowanie takiej mieszanki i bardzo mi się podoba to połączenie fioletu, śliwki i takiego właściwie atramentowego koloru wpadającego w granat. Niżej to fiolet i fuksja – ostatnio ulubiane przeze mnie zestawienie.
Jak widać Krzysia miała racje – ja stanowczo bardziej wolę intensywniejsze kolory, może dlatego że i tak intensywnie kolorystycznie się ubieram więc ogólnie gustuję w takich klimatach. A na koniec dowód, że my nic nie wymyślamy i nie kupujemy tych nitek tylko same je tworzymy :)

A teraz coś na ząb (oj już dawno żaden wpis kulinarny nie zagościł tutaj – pewnie dlatego ,że nie gotuję hi hi) – jedno z ulubionych „potraw” mojego męża, który rzadko prosi o konkretne dania, a o to bywa, że prawie mnie błaga hi hi. Nazywamy je szumnie leczem, przygotowuje się je jakieś 15-20 min, a w dodatku jest to tanie, takie wręcz obozowe żarcie.
Podaję przepis porcji na dwie osoby:
- 2-3 duże cebule, pokrojone na półkrążki, podsmażonej na patelni (ja smażę na oliwie z oliwek) do momentu miękkości ale i chrupkości delikatnej (trzeba uważać żeby nie zaczęła się przypalać bo danie będzie gorzkawe),
- 1 czubata łyżka mąki – posypana na cebulę,
- 2 łyżki śmietany 12 lub 18stki – nałożonej szybko po mące. Następnie szybko trzeba wymieszać żeby mąka nie zaczęła przystawać,
- puszka kukurydzy konserwowej – wsypać to paćki cebulowo – śmietanowej,
- keczup – jaki i jego ilość zależy od gustów leczożerców – dla mnie najlepszy jest łagodny helmanz, ponieważ nie jest kwaśny na ciepło,
- 7 parówek pokrojonych w grubsze plasterki (ja jem tylko berlinki z Morlin) wrzuconych do różowo – pomarańczowo – żółtej brei. Wszystko trzeba zamieszać, posolić, zmniejszyć ogień, przykryć patelnię i czekać od czasu do czasu mieszając, aż parówki się zrobią gorące. Podawać na ciepło. Smacznego

M.

15 sierpnia 2010

… nova …

Nova to wzór, w którym zakochałam się miłością od pierwszego wrażenia. Przede wszystkim dlatego że jest taka kolorowo tęczowa (choć nie tak mocno jak bym chciała), poza tym wór stworzony jest z 396 kwadracików o wymiarach 1,7 x 1,7cm, a każdy kwadracik – i to jest NAJFAJNIEJSZE – wyszyty jest innym ściegiem needlpointowym. Dzięki temu nie ma nudy (a ja nudy nienawidzę) i można protestować różne ustawienia ściegów – choć są to chyba jedynie ściegi płaskie needlpointowe – ale co tam.

Przygotowanie kanwy, wyliczenie tych wszystkich przestrzeni, ponakładanie nitek na podręczne trzymacze nitek zajęło kilka godzin. Samo wyszywanie to czysta przyjemność. I o dziwo mulina DMC używana w pasmach 3 nitkowych zazwyczaj bardzo dobrze się sprawdza na monokanwie osiemnastce. Wprawdzie schematy niektórych kwadratów są opisane skrótami myślowymi – mam takie wrażenie – to jednak powoduje przyśpieszoną pracę szarych komórek – co nie zaszkodzi na pewno – a i znajomość słownictwa fachowego w języku angielskim się powiększa :).
Cóż mogę jeszcze napisać na temat – uważam że jest to wzór możliwy do wykonania dla każdego, znającego i nieznającego needlpointa. Niezbędna jest natomiast monokanwa (bo na Unimilu dobrze nie będzie wyglądało) rama do naciągnięcia no i idealnie byłoby mieć również stojak do tej ramy (który mi się marzy, ale czy wymarzy to się okaże). Jeśli macie jakieś pytania odnośnie projektu „Nova” walcie śmiało :).
W związku z tym że cały czas niezbyt wygodnie, bo bez ramy, mi się wyszywa (choć sposoby sobie urozmaicam i ulepszam) to trzaskam dziennie jedynie dwa, trzy kwadraty. Pewnie dlatego że trzaskam jeszcze sześcioboki (wczoraj 50 sztuk) i zajmuję się wieloma innymi rzeczami, jak na przykład przygody z publiczną służbą zdrowia wrrrr.

M.

12 sierpnia 2010

… weekendowo …


Moje ulubione ostatnio zdjęcie made by Naila – uwielbiam maki.




Czy Wam też czas tak szybko leci … normalnie u mnie napiernika jak szalony. Efektem czego relacja z ubiegłego weekendu jest późnym czwartkiem – masakra jakaś. No ale ważne, że w końcu się zebrałam.
Weekend spędziłam z trzema super laskami w głuszy - jezioro, las i burza w dolby surround przez większość czasu (był z nami pewien przedstawiciel płci brzydkiej, ale że nie jest robótkowy nie poświęcę mu więcej czasu ;) ). W czasie weekendu udało nam się i połazić po lesie, i pokrytykować bezguście budownicze bogaczy, i popływać wcześniej połaziwszy po błocie, ale przede wszystkim poprzebywać w swoim towarzystwie i porobótkować. Bohaterami weekendu była Szeherezada Naili, firanka kurkowa Aploch, sześciokąty Yenulki i mój needlpointowy SAL. Miejsca przebywania z robótkami były dwa – w zależności od pogody i pory dnia – i to można zaobserwować na zdjęciach (które tym razem poczyniłyśmy). Takie spotkania oprócz czysto towarzyskich satysfakcji, owocują poszerzeniem doświadczeń ale również nakręcaniem się na różne nowe rzeczy i zarzekaniem się że „ nie ja już nie mogę zabierać się za nowe rzeczy” – w moim przypadku to drutowe, ażurowe szale, ale również planowaniem następnych zakupów i realizowaniem kolejnych pomysłów – mimo wcześniejszych obietnic pod tytułem „najpierw UFOki” albo „żadnych zakupów przez najbliższe pół roku” … - normalnie tylko się język strzępi i potem wychodzi na mało słowną osobę bo jak nie kupić następnego wzoru czy nowych nitek, no jak? ja Was pytam hi hi. W każdym razie tak czy siak za rzadko takie spotkania się odbywają o!!
Co jeszcze się u mnie dzieje poza chronicznym brakiem czasu – maniacko zbieram kawałki materiałów (większe i mniejsze) na patchworki. I kurde tak jak kiedyś wspomniała Krzysia w ciuchlandach nie ma czerwonych rzeczy zbyt wiele (nadających się oczywiście na patchwork), ale są inne :) nadające się na sześciokąty czy inne jeszcze niesprecyzowane plany szyciowe. I tak oto tym sposobem w ubiegłym tygodniu kupiłam górę ciuchów - dziecięce sukienusie zrobione są z przecudnych materiałów, których wcale po pocięciu nie wychodzi mało. Po ich upraniu przyszedł czas na prasowanie – w ciągu trzech dni przestałam przy desce do prasowania ponad 8 godzin – oj moje nogi i mój nadgarstek bardzo cierpiały oj bardzo, ale za to wyszedł pokaźny stosik materiałów za które w sklepie musiałabym zapłacić pewnie 5 razy więcej niż zapłaciłam w ciuchlandzie (nawet mimo to iż kupowałam w dniu dostawy więc niestety najdrożej). Bardzo powoli jednak próbuję się hamować przed kupowaniem szmatek, bo o ile zakupoholizm nitek nie jest tak przestrzeniochłonny, o tyle materiałów nie mam za bardzo gdzie trzymać w moim niewielkim mieszkaniu. Także po przerwie obróbkowej powinnam znowu wrócić do maszyny, i mam niejasne wrażenie, że muszę się porządnie zabrać w końcu za cięcie kawałków narzutowych i zszywanie ich bo coś mi się wydaje, że od samego myślenia narzuta się nie zmaterializuje – czy może się mylę ;>.
Tak, tak jak to mówią mądrzy ludzie – im więcej człowiek ma zajęć tym lepiej potrafi się zorganizować – to ja postanowiłam iść tym tropem i tadam zaczynam Novą – czyli wzór needlpointowy, w którym się zakochałam na samym początku zetknięcia się z nim w sieci (a dokładnie zetknęłam się wtedy z okładką jedynie). Jest to dosyć duży projekt, który licząc sam wzór do wyszycia ma około 40 na 50 cm, potrzebnych jest do niego mniej więcej 111 mulinek. I pierwszy w życiu, po nabiciu monokanwy na ramę pomyślałam, że może jednak warto byłoby zmolestować jakiegoś stolarza żeby stworzył stojak taką ramkę trzymający … zobaczymy na ile podatny będzie stolarz (zaprzyjaźniony). Tym razem zamiast papierowej taśmy, która okazała się chyba przeterminowana i za mocno klejąca z obu stron, obszyłam kanwę cieniowaną lamówką (akurat zamówiłam sobie taką niedawno, a że trzeba było dużo jej zamówić więc nie szkoda mi jej było). Wprawdzie maszyna trochę świrowała obierając sobie w czasie szycia dowolną i zmienną długość ściegu, to i tak udało się. Zobaczymy jeszcze jaka będzie trwałość takiego sposobu, bo lamówka jest ze sztucznego materiału i może pod wpływem naprężeń przy wyszywaniu „uciekać” spod ściegu i zszywacza (mimo iż tam i ścieg prosty i zygzakowy zastosowałam na wszelki wypadek). Tak więc dzisiaj jeszcze spróbuję postawić pierwsze ściegi tralalala.
M.

4 sierpnia 2010

… takie tam …

Słuchajcie, pomyślałam sobie, trochę pod wpływem komentarza Uli, że jakby się kilka osób zaraziło tymi sześcianikami tak jak ja :), to mogłybyśmy powymieniać się kawałkami szmatek – do calowych sześcianów potrzebny jest kawałek 5,5 x 6,5 cm, a że do takich prac dużych trzeba masę różnych kawałków i wzorków, żeby fajnie wyglądało. Jakby u którejś z Was coś się zamaniło to krzyczcie głośno!! Proces zarażania zamierzam rozpocząć weekendowo od Aploch i Yenulki – nie omieszkam poinformować o efektach hihihi.
Wasze zdziwienie dotyczące ilości kawałków skłoniło mnie do dokładniejszych wyliczeń i wyszło mi, że potrzebuję 1020 sześcianów, w tym na przykład 89 ciemnoczeronych, 67 ciemnozielonych (innych kolorów jeszcze nie policzyłam :)).

Dzisiaj postanowiłam zrobić drugie podejście do PP. Tym razem bez porywów z motyką na słońce (tak jak przy kocie którego jeszcze nie opanowałam) tylko powstały czteroramienne gwiazdy. A że ćwiczę na mojej ulubionej (choć już niestety spranej, wyblakłej i za małej na nasze kołdry) pościeli, więc sporo mam surowca i postanowiłam, że w dwóch wariantach kolorystycznych zrobię i spróbuję zszyć. No cóż nadal próbuję różnie wychodzi, ale nie poddaję się : ), będę miała kolejną okładkę jak coś. Cały czas mam problemy z wyobraźnią jak ułożyć materiał w tym PP, no ale bez prucia nie byłoby efektów więc dzielnie próbowałam, prułam znowu próbowałam. Fotka w dwóch oświetleniach I oczywiście nie obyło się bez zagadek – i tu pytanie do fachowczyń – jak wyrywałam (bardzo delikatnie) papier ze szwów to szwy mi się jakby luzowały – no i nie mam pojęcia dlaczego :( help !!!
To ja idę nadrabiać zaległości serialowo – filmowe i trzaskać sześciany – wiecie co ? – one uzależniają normalnie hi hi.
M.

2 sierpnia 2010

… nowe zauroczenie …

Nie, no nie jestem aż tak nienormalna, żeby zabierać się za kolejne nowe hobby hi hi. Zauroczenie zawiera się w obrębie patchworku, a dotyczy patchworku z sześcianów, który szyje się ręcznie. Zauroczenie było na tyle silne, żeby wyciąć niezbędne kawałki materiałów ze wszystkich posiadanych przeze mnie w domu materiałów. Jak szaleć to szaleć (a może to jakaś faza ześwirowania? ;>) Sześciokąty tworzy się w oparciu o papierowy szablon (w moim przypadku bok sześcianu ma 1 cal – moim zdaniem są w sam raz – ani małe ani duże), do którego przyszywa się prostokątny kawałek materiału, tak aby potem na okrętkę, ręcznie można było zszyć poszczególne elementy. Wszystkiego o tej technice dowiedziałam się z bardzo fajnego i wartościowego bloga Melanii. Oczywiście w zagranicznych sklepach są papierowe szablony do kupienia, ja niestety jestem skazana na ręczne wycinanie sześciokątów, a powinno być ich … dużo (pewnie koło 1000). Ale taka jestem napalona na mój tęczowy projekt, ze i cięcie nie jest straszne. Będąc dobrze zorganizowanym sześciokąty można przygotowywać w pociągu, parku czy innym dowolnym miejscu gdzie mamy chwilkę na posiedzenie. Ja oczywiście robię je w tak zwanym między czasie (w ciągu 3 dni zszyłam ok. 90).
Dzisiaj oddałam się malowankom, czyli próbowałam wizualizować makatkę na ścianę z wyżej opisywanych sześcianów. Mogłam wykorzystać kredki, dawno temu zakupione do pergamintartu, zanim jeszcze nie musiałam porzucić tej pięknej techniki z powodu nadal bardzo bolącego nadgarstka prawej ręki. Nie powiem że kolorowanki nie obciążyły nadgarstka (szit z szitem czy ktoś kiedyś w końcu stwierdzi co mi jest i wyleczy to?) dzisiaj boli mnie tak że ciężko mi myszką operować :(. Ale do ad remu powracając – wymalowałam cztery projekty z których najbardziej podoba mi się ten dolny po lewej stronie. Aczkolwiek zanim przygotuję wszystkie niezbędne elementy (a muszę zdobyć trochę szmatek w przeróżnych kolorach :)) jeszcze przemyślę to no i skonsultuję z szanownym małżonkiem, w końcu on również będzie skazany na oglądanie makatki :).

Wyszywam też nadal biscornu. Mam już jedną jego stronę, drugą właśnie zaczęłam. Jak to zwykle bywa z liczonymi materiałami i krzyżykami 1x1 nitkę, czasami bywają z nimi problemy. Aczkolwiek daję sobie radę i jestem bardzo ciekawa tej części biscornu. A generalnie ma z niego powstać porządna podusia na szpileczki. Bo ta, którą mam jest za delikatna i za cienka, a szpileczki przechodzą na wylot i obijają się o biurko.

Przy wyszywaniu, cięciu, składaniu sześcianów postanowiłam wypróbować audiobooki. Od długiego czasu przymierzałam się, żeby zobaczyć jak to jest nie przewracać kartek, nie czuć zapachu druku. Postawiłam na książki lekkie i padło na Joannę Chmielewską i Danielle Steel. Są to pierwsze książki tych autorek, z którymi miałam do czynienia (wprawdzie Chmielewską czytałam jako nastolatka i zahaczyłam też o pierwszą część jej autobiografii, jednak żadnego kryminały do tej pory nie czytałam). „Wszystko czerwone” wcale mnie nie porwała a wręcz w pewnym momencie cieszyłam się, że nie czytam a słucham tej książki, bo przynajmniej w między czasie mogę robić coś innego i nie marnuję czasu. Ja wiem, że tą wypowiedzią mogę zdenerwować wierne, znane mi fanki Chmielewskiej, jednak cóż tak to bywa, jedne książki podchodzą inne nie.
„Milcząca godność” znowu zaskoczyła mnie, ponieważ Steel utożsamiałam sobie (nawet nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego) z romansidłami, a tu proszę powieść jak najbardziej o miłości, ale jako tło wydarzeń. Książka opowiada o perypetiach młodej Japonki, której przyszło przebywać w Ameryce w czasie II Wojny Światowej, a więc również ataku Japończyków na Pearl Harbor i nienawiści Amerykanów do Japończyków. Swoją drogą ciekawa jestem ile faktów historycznych w tej książce jest prawdziwych?
A co do ogólnej idei słuchania książek – super sprawa zwłacza jeśli chodzi o książki takie lekkie, na które nie ma czasu w tradycyjnym systemie czytania : ). Zamierzam jeszcze Agatę Christie posłuchać, bo wyobraźcie sobie, że tej autorki też jeszcze ani jednej książki nie przeczytałam.

M.