31 grudnia 2012

... radocha wielka ...


A żeby przełamać dzisiejsze emocje bynajmniej nie sylwestrowe pochwalę się . W grudniu brałam udział w konkursie zorganizowanym przez mój ulubiony polski sklep materiałowy CraftFabric. Do konkursu na dużą pracę z wykorzystaniem materiałów zakupionych w sklepie wystawiłam słoneczkową narzutę, która dzięki temu miała szansę zostać obfotografowana w końcu.

W konkursie stanęłam na pudle na drugim miejscu, z którego nieskromnie powiem jestem bardzo dumna. Duma wynika przede wszystkim z tego, że znalazłam się w gronie dziewczyn tworzących Piękne Rzeczy, pikować tak jak zwyciężczyni pierwszego miejsca to jeszcze długo nie będę potrafiła, podusie są śliczne,  a pomysł na rower - oj chyba odgapię i w swoich ukochanych tęczowych kolorach taki zmontuję - tylko skąd wziąć lakier do jachtów. 


Chętnych do obejrzenia prac zwycięzców odsyłam tutaj.

M.

25 grudnia 2012

... drutowo ...

Dzisiaj o drutach, które w ostatnim czasie dosyć często mi towarzyszą w różnych okolicznościach przyrodniczo - towarzyskich. Mam na tapecie dwie robótki.
Pierwszy rozpoczęty dosyć dawno temu szal (nie wiem czy w ostateczności szalem zostanie) z ręcznie farbowanej (nie wiem przez kogo - taką kupiłam) włóczki - mieszanki wełny + jedwabiu + kaszmiru. Przemiły w dotyku będzie mi na pewno służył bo jest w pięknych żywych i nasyconych kolorach, które średnio zostały oddane przez zdjęcie.


Druga praca to bluzka - tak tak też w to nie wierzę i średnio sobie wyobrażam jak z prostokąta zrobię bluzkę ale przejawiam duże pokłady nadziei, że mi wyjdzie. Paris - bo tak nazywa się wzór bluzki robię według instrukcji Magdy - robótkowo - spotkaniowej koleżanki, która na któreś ze spotkań przyszła w takim wdzianku i już byłam po uszy zakochana i zachciana żeby takie coś też mieć. A że wspomniana wyżej zapewniała, iż to prosta robota, uwierzyłam w siebie i zaczęłam.


Pracuję na niciach bawełniano - bambusowych i jak na razie jestem myślę w połowie dzieła, może na następne spotkanie 12 stycznia uda mi się skończyć?? Kto wie, może moje szanowne zdrowie wreszcie stanie na nogi, a gorączka odpitoli się ode mnie i będę mogła normalnie funkcjonować, nie tak jak dzisiaj, kiedy to po całym dniu bujania się z niezbyt dobrym samopoczuciem, potem leżakowaniem w jakichś omamach ni to na jawie ni to w śnie o 22.00 odzyskałam jako takie siły witalne. 
Tak chodzi mi po głowie podsumowanie jakieś tego roku, ale nie wiem czy jeszcze w starym uda mi się coś skrobnąć (choć sylwester na Białej Sali więc pewnie kilka godzin będzie) bo na kilka dni przed sylwkiem lecę do Wiednia, oby lotnisk nie zasypało :).

M.

21 grudnia 2012

... tęcza ...

Moim znakiem zodiaku powinna być tęcza, a nie taki banalny rak. Być może już zauważyliście moją manię tęczową (oprócz manii blink blink na paznokciach, ale to nie na tym blogu a na zakosmetykowanych). O rolkach materiałów Roberta Kaufmana marzyłam od samego początku kiedy zainteresowałam się szyciem. Z marzeniami bywa różnie, ale jak tylko jestem w stanie to staram się je spełniać, bo życie jest takie krótkie, a jak wiadomo pięknych materiałów choćby tylko do patrzenia na nich nigdy dość :) Rolki te przez dłuższy czas były dostępne jedynie za granicą. Najtaniej wychodziło ewentualnie ściągać ze Stanów, ale znowu brak karty kredytowej (wcale nie żałuję absolutnie) i inne takie skutecznie hamowały realizację marzenia. Od jakiegoś czasu rulony pokazały się w dwóch polskich sklepach internetowych. Cena była lekko podcinająca nogi, ale musiał przyjść odpowiedni na nie czas.
I tak, korzystając z okazji dnia darmowej dostawy, bo przecież najważniejsze to znaleźć dobry argument do wydawania przed świętami kasy na mało potrzebną życiowo rzecz, zakupiłam dwa rulony. Sklep w którym najbardziej lubię zostawiać kasę to CraftFabric, który serdecznie polecam (dostałam nawet od Nich dzisiaj kartkę z życzeniami - miły gest).


Pierwszy rulon bardziej żywy i bardziej kolorowy, drugi składa się z ciemniejszych, bardziej stonowanych kolorów. Każdy rulon liczy 42 paski. Paski są wąskie - 6,35 cm ale bardzo długie bo 111,76 cm. Kupiłam je dwie z myślą o uzupełnieniu się ich kolorystycznie - i wyobraźcie sobie, że nie powtarza się żaden kolor w dwóch zestawach, a i tak nie wykorzystuje to całej palety barwnych materiałów (na metce jest napisane, iż istnieje ich 200).


Cieszę się jak dziecko, że je mam i nie mogę się zdecydować czy uszyć sobie z niej kolejny kocyk na nogi - bo wtedy mogłabym częściej na materiały boskie patrzeć, albo narzutę do sypialni. Ale jak tak teraz piszę, to widzę że narzuta to zły pomysł dla takich boskich materiałów, bo najczęściej zwinięta. A kocyk będzie codziennie w użyciu. Nie wiem jeszcze jaki będzie wzór, nie da się zaszaleć za dużo z takimi specyficznymi wielkościami kawałków, ale na pewno będzie to jakieś tęczowe przechodzenie kolorów, być może poprzedzielane czarnym kolorem.

M.

13 grudnia 2012

... wreath of all seasons ...

Obrazek rozpoczęłam wyszywać w kwietniu 2011 w pociągu relacji Białystok - Gdynia. To była fajna podróż nad morze. Zaczęłam od róży mając nadzieję, że uda mi się wyszywać obrazek w tempie prawdziwych pór roku. Jak to z planami bywa - nie do końca się udało. Jesienią 2011 roku prace zaczęły zwalniać i na kilka miesięcy obraz poszedł w zapomnienie. Mniej więcej w tym czasie wyszło, że obrazek nie będzie wisiał w moim przedpokoju a będzie prezentem dla koleżanki, która zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.
Także odejmując plus minus wyszywałam obrazek około półtora roku. To nieźle jak na adhd robótkowe i masę innych rzeczy zrobionych po drodze hihi.
Ta praca była pierwszą, w której back stitche robiłam systematycznie (wcześniej najpierw wszystko xxxx a dopiero na koniec konturowałam) i cieszę się, że taką strategię obrałam, ponieważ po pierwsze od razu można było zobaczyć kawałeczek efektu końcowego, a po drugie dostałabym hopla konturując wszystko hurtem bo tam back stitchy jest cała masa. Zobaczcie jaka jest różnica w obrazku z konturami i bez (prawy dolny róg pracy)



Teraz kilka danych technicznych o pracy. W pracy używałam materiału i nitek dołączonych do zestawu The gold collection "Wreath of all seasons". Kanwa na której wyszywałam to 16stka, czyli mój ulubiony rozmiar. Użyłam 43 czystych kolorów nici i kilku mieszanek zaleconych w legendzie. Sam wyszywany motyw ma około 30 cm na 30 cm, jak doliczyć do tego materiał dookoła to oprawiony obrazek będzie miał około 50x50 cm. Oprawiony pokażę jak już będzie wisieć na ścianie u nowej właścicielki. Teraz kilka zbliżeń na ulubione szczegóły.


Tak jak pory roku - nie wszystkie lubię tak samo, tak i z wyszywaniem były różne momenty. Najbardziej lubiłam różyczkę i jesienne jabłko, choć i słonecznik był niczego sobie. Do szewskiej pasji natomiast doprowadzało mnie na samą myśl o wyszywaniu: jesiennej wstążki, konwalii (mimo, iż to moje ulubione kwiaty), i tych kulek - owoców ostrokrzewu.


Jestem dumna z tego dziełka i już kombinuję co by tu następnego na tamborek wziąć - czy UFOkową wróżkę makową, czy może nowy zestaw, a może do Novej powinnam się uśmiechnąć znowu ... tak to właśnie jest, jak się ma za dużo chęci i możliwości ... ja chce więcej czasu mieć ...

M.

5 grudnia 2012

... bluszcz ...

Kilka tygodni temu zbiegły się ze sobą dwa jakby obdarowania mnie książkami. Jedno i drugie zupełnie niespodziewane - więc prawdziwa niespodzianka z tego była a i w związku z tym wielka radość z małej rzeczy. Jedną z tych obdarowań poczyniła znana mi zupełnie z innego pola - bo buściarskiego - Renata Kosin. O pierwszej książce tej autorki pisałam tutaj. A drugą niedawno skończyłam czytać - mowa o "Bluszczu prowincjonalnym", książce, której akcja dzieje się w moich stronach. I choć nie jest umiejscowiona w Białymstoku, to wiele miejsc akcji znam, byłam widziałam i to było niesamowite. Niesamowite dlatego, że miałam wrażenie jakbym czytała pamiętnik kogoś mi bliskiego.

Nie będę tu spojlerować, bo i po co - książka jest dobra, szybko się ją czyta i smuci się kiedy widzi się coraz kartek do końca ... w fajnych książkach to jest ich wadą - szybko się kończą. Ja tutaj przy okazji pisania o niej chciałabym odnieść się po prostu do kilku fragmentów i tego jakie wspomnienia we mnie poruszały ...

"... mogę panią podwieźć do przystanku (..) - oj to dobrze. Bajki. Bo mnie cosik dzisiaj nogi puchną..."

tu o mały włos się nie popłakałam, ponieważ w moim otoczeniu jedynie moja kochana babcia Marysia mówiła zamiast dobrze - bajki. A że cała książka w jakiś magiczny sposób (nie wiedzieć czemu) przeniosła mnie w lata dzieciństwa - to i wspomnienie babci, która już nie żyje niestety i tego jak mnie dopieszczała i dawała mi swoisty azyl u siebie w mieszkaniu ... hlip hlip

" ... przypomniała sobie dawne czasy, kiedy na rozłożonej na ziemi folii można było wynaleźć najprzeróżniejsze "przydasie" przywiezione przez gości zza wschodniej granicy ..."

to co goście zza wschodniej granicy przywozili kiedyś to historia, o której niejedną pewnie książkę można było napisać. Dla mnie ten fragment to wakacyjne "wyprzedaże" swojego "dobytku" pod sklepem spożywczym. Jak sobie przypomnę jakie rzeczy próbowało się sprzedawać, często bez akceptacji mamy, żeby tylko zdobyć pieniądze na loda czy rulonik pestek usmażonych przez kogoś w melinie to buzia uśmiecha się od ucha do ucha. Bo tylko dziecko ze swoją naiwnością i wiarą w rzeczy niemożliwe jest w stanie być takim biznesmenem. 

" wzięła jedną z e znalezionych w domowej biblioteczne książek i udała się na werandę"

mimo, iż owa weranda była dokładnie w książce opisana, to jednak ja wizualizowałam ją sobie jako najukochańszą werandę na której byłam - w Mikaszówce, a to za sprawą niesamowitego relaksu jaki można tam przeżyć będąc z przyjaciółką. "Moja" weranda wychodzi na kanał augustowski i morze zieleni, która koi zmęczone oczy i umysł. A Ula jest jedną z nielicznych osób w moim otoczeniu, z którą tak samo bosko się milczy jak i rozmawia.

"...przypiszę (...) czopki (...) proszę mu aplikować trzy czwarte tego czopka. - Ale jak to? - Do odbytu trzy czwarte. Myślę, że taka ilość będzie wystarczająca (...) - Znaczy co? trzy czwarte mam wsadzić a jedna czwarta ma wystawać? ..."

i tu walnęłam perlistym śmiechem - wizualizacja takiej scenki podnosi stanowczo poziom endorfin w organizmie

 "... pamiętasz panią Danusię? (...) Rzeczywiście są tam takie miseczki. Z literką "K" ..."

za panią Danusią i dobrym stanikiem tęsknię. Muszę chyba odwiedzić Łomżę.

" ... nie należy tak pochopnie oceniać kogokolwiek, a ja niestety zrobiłam to już kolejny raz ..."

ktoś mógłby powiedzieć, że nie są to przecież prawdy objawione, ale w pędzie dnia codziennego czasami nie starcza nam czasu ani siły, żeby nam pewnymi wartościowymi elementami się zatrzymać, podumać. Czytając Bluszcz taki momentów dla mnie było wiele, dzięki czemu stanowczo książkę zaliczam do dobrych nie tylko łatwych i przyjemnych.

i jakby na potwierdzenie powyższych mych słów fragmencik:

"... czas nie płynie, pani Aniu. Czas, za przeproszeniem, zapierdala, a człowiek leci za nim z wywieszonym ozorem, a jak nie zdąży, to pada na pysk. A potem podniesie się albo nie ..."

dlatego właśnie staram się jak najczęściej robić stop i zwalniać - bo życie ma się tylko jedno (no chyba że się wierzy w reinkarnację ;))

p.s. czytając książkę zaznaczałam zakładkami fragmenty, które wzbudziły określone emocje ale niestety emocje szybko ulatują zwłaszcza jeśli wynikają z jakiegoś kontekstu nastroju i ciężko jest je odtworzyć ... ale to dla mnie lekcja żeby od razu na bieżąco zapisywać co czuję, nie tylko zaznaczać fragmenty ważne. 

 Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że Polska literatura - to DOBRA literatura - polecam!!

p.s.1 zachęcam do przeczytania o książce u Joli - jak zwykle fajnie wszystko ujęła nie zdradzając szczegółów.
M.

17 listopada 2012

... piździonki ...

Mania koralikowa owładnęła mną do reszty, jak nagle się zaczęła tak nagle niestety musiała się skończyć bo nitka się skończyła wrrrr jak ja tego nie lubię, i zanim nie przyjdą nowe mam koralikowy odwyk.
Dzisiaj czas na zaprezentowanie pierścionków. Do tej pory nie nosiłam tejże biżuterii ponieważ moje opuchnięte paluchy niezbyt pięknie prezentowały się ściśnięte metalem. Ale pojawiła się możliwość peyot`owych pierścionków, które mogę zrobić na wymiar i które nie wciskają się w poduszeczki palców.
Oczywiście jak to ze mną bywa od razu na głęboką wodę się rzuciłam i postanowiłam zrobić pierścień, taki jaki ma Jolinka. Jola zrobiła go wg swojego pomysłu, tak więc przy czujnym oku Joli zaczęłam przygodę. Prułam kilkukrotnie, bo choć wydaje się że koralikowanie to mało skupiony sport, to przez gadanie myliłam się i trzeba było poprawiać.
A w związku z tym, że pierścień mogłam robić tylko poza domem to w domu produkowałam "obrączki" najpierw powstała dwukolorowa - letnia wbrew aurze za oknem.


Potem zszyłam dwie z maciupkich 15stek. Mienią się pięknie, dlatego ciężko było je sfocić.
Pierwsza mieni się jak ważka:


Druga jest w kolorach irysa:



A na koniec po kilku godzinach dłubania pierścień Arabelli - jeszcze nie spełnia marzeń ale pracuję nad tym :) Powtórek z rozrywki nie będzie bo jest to dosyć skomplikowana biżuteria no i bardzo strojna więc jeden w kolekcji wystarczy.


A przy okazji koralików zapraszam Was na nowego bloga mojej kumpeli, która zdolną bestią jest w wielu dziedzinach i pewnie jeszcze wieloma swoimi umiejętnościami nas zaskoczy - IwiLandia


Ja Was bardzo przepraszam za jakość zdjęć, ale zrobienie dobrego zdjęcia koralikowym wytworom przerasta moje możliwości manualno - techniczne.

M.

28 października 2012

... będzie mi się śnić po nocach ...

... a co? a no taśmy Modrzejewskiej jak o nich mówię. Ja zbliżam się do końca tego co mam zrobić ja. Przynajmniej trzy osoby w jednym czasie trzaskają te taśmy. Bo jak się okazało w ostatnim poście o połowę zaniżyłam ich ilość - 21m ma ich być. Na zdjęciach taśma to ta w środku - bordowa - dookoła przyszyty jest materiał żeby łatwiej było naciągać na tamborek wszystko. Cóż powiem, że na chwilę obecną nie sprawia mi przyjemności to taśmowanie, ale z drugiej strony cieszę się, że mogę pomóc i przy moim udziale powstanie na pewno małe dzieło sztuki.


Musiałam zrobić sobie ze dwa dni przerwy w tych całych taśmach, a wtedy powstała kolejna płaska peyotowa bransoletka. Pierwsza już dawno skończona, nie ma tylko zapięć, ponieważ te które miałam nadzieję zamontować nie nadają się. Tylko połamałam kilka rzędów koralików zaciskając je (ale już wszystko nareperowane), trzeba będzie nałożyć końcówki na klej a nie na ścisk, do czego pierwotnie zostały wymyślone.



Nowa bransoletka dla odmiany w koła, w związku z tym, że miałam tylko zdjęcie gotowej mono kolorystycznej pracy, to bawiłam się w rozpisywanie sekwencji z prawej i z lewej. Generalnie wyglądało to tak jakbym jakiś szyfr trzaskała [p:zz/zz/pp/cc/ss/pp/cc]. Ale dzięki temu nie dostałam oczopląsu. Przy tej bransoletce musiałam też wejść na wyżyny wyobraźni, jak dla mnie, i dorysować kawałek wzoru - o matko jak mi nie szło. ale na szczęście większość schowa się w zapięciu i nie tak będzie widać.

Przypomnę, że zygzaki są zrobione jeden do jednego koralika, czyli po jednym koraliku się nanizuje na igłę szyjąc. Natomiast koła są robione co dwa koraliki, i co zaobserwowałam - otóż ta jeden na jeden jest bardziej delikatna i gładka, tworzy jakby jedną całość, natomiast przy kołach jest chropowata, jakby koraliki były mocno nierówne (a były nierówne tylko trochę).
Kolory w bransoletkach są przekłamane - za nic nie mogła zrobić zdjęcia bardziej oddającego te barwy i odcienie. Na żywo nie są aż tak kontrastujące i lepiej ze sobą się komponują.
 
W każdym razie to na pewno nie ostatnie moje peyoty, aczkolwiek teraz chce mi się popleść coś innego koralikowego :)

A na koniec jak przyroda potrafi zaskoczyć - w tle zimowo - śnieżne łąki, temperatura oscyluje w okolicach 0 stopni a mnie robiącą zdjęcia przy balkonie podglądał żywy i sprawny komar!

M.

1 października 2012

... kolorowo ...


A ja znowu mam czas pod tytułem "nie wiem gdzie z d... wejść". Robótek rozpoczętych masa, włącznie z wyprasowanymi materiałami na patchwork, a ja co, ja dwie, nie nawet cztery nowe robótki ... taaaa. Ale jedną szybko zaczęłam i szybko skończyłam a druga ma jest już w połowie, więc tak jakby się miała ku końcowi.
Mam ucznia, który jest już projektantem i bierze udział w konkursie na odtworzenie stroju Heleny Modrzejewskiej - będzie szył taką oto suknię. Suknia jak widać jest ozdobiona ażurem. Pomagam mu wyszyć 11 metrów taśmy hardangerowymi ósemkami. Praca żmudna ale jak nie pomóc takiemu zapaleńcowi.
http://www.krakow.travel/przewodnik/z-krakowem-w-biografii/action,get,id,486,title,Helena-Modrzejewska-1840-1909.html
Trzymajcie kciuki - na pewno pochwalę się w imieniu Pawła jego dziełem.

Kilka miesięcy temu, Ania robiąc sama zakupy na ebay`u zaczęła kusić i kusić no i się skusiłam na patchwork. Nie wiem jak to się stało, podejrzewam że nie było opisu produktu, a ja napalałam się na podstawie zdjęcia, bo kupowałam zestaw mini quiltu a kupiłam COŚ. Co zawierało i owszem materiał, ale też zawierało coś styopiano - gąbkowego do czego materiał się wciskało. Tak tak do wykonania mini quiltu nie udało mi się użyć ani maszyny ani nawet igły z nitką. Musiałam jedynie wyciąć poszczególne elementy z załączonych materiałów i umieścić je w odpowiednim miejscu - używałam do tego przyrządu do zaznaczania na materiale miejsc cięcia - czyli takiego plastikowego czegoś co jest widoczne na jednym ze zdjęć.
jest powiedzmy sobie - zadowalający i pewnie w przedpokoju cudo to zawiśnie jak się napatoczy pod rękę gwoździk z młotkiem :)

Marzy mi się dobrze wyposażona pasmanteria, super wyposażona drogeria i tak dalej i tak dalej, marzył mi się sklep z koralikami - i co i jest nasz Jola (Jolinka) taki sklep stacjonarny ma i jak się tam zajdzie to można dostać oczopląsu i ma się ślinotok i od razu wizję niestworzonej ilości rzeczy, które można by było zrobić z tego i tamtego. Problem polega na tym, że w dobrze wyposażonych wyżej wymienionych nie sprzedają wolnego czasu a i w drodze do nich kasy na trawnikach się nie znajduje ... . Ale ja ab-so-lut-nie nie narzekam. Sprawia mi wielką przyjemność powiększanie kolekcji koralikowej a i twory różne przeróżne spod rąk dzięki joli wychodzą. A już jak jest stół i krzesła ... mówię Wam robisz, co trzeba bierzesz z wieszaczka ... więc jakieś minispotkanko koralikowe koniecznie tam trzeba skrzyknąć. Po wakacjach w ww. sklepie pojawiły się koraliki treasure - idealne do peyot`a. Tak więc nabyłam, rozrysowałam wzór i zaczęłam. Mam już prawie połowę więc już z górki do końca. W związku z ceną koralików wybór kolorystyczny jest ograniczony ale kolorowy i prawie tęczowy zygzak wychodzi.

Być może doliczyliście się opowieści o trzech nowych zaczętych robótkach - brawo, bo czwarta to na razie sfera tajemnicy. Ale jak skończę to natychmiast się podzielę newsem.

M.

22 września 2012

... patchgodzina ...

Natchnął mnie do rozpoczęcia eksperymentu tan wpis. Autorka wylicza w nim godziny, które poświęciła na uszycie jednej patchworkowej narzuty. Moim zdaniem Jej wyliczenia są zaniżone, a dokładnie w moim przypadku wygląda to inaczej - a dokładnie więcej godzin mi to zajmuje - przynajmniej tak mi się wydaje. I dlatego zaczynam akcję pod kryptonimem PATCHGODZINA.
I tak zaczynamy od uprania tkanin. Pierze pralka więc tego nie liczę. Czas wrzucania prania i wieszania to około 10 min. Po lekkim przeschnięciu należy materiały wyprasować, bo w moim przypadku kiedy są wilgotne o wiele łatwiej się rozprasowuje. I ta czynność zajęła mi 2h 40 min.


Dlaczego tak dużo? Ponieważ oprócz samego prasowania materiał trzeba pozbawić nitek i farfocli, które tworzą się w czasie prania na brzegach tkanin. Nie wiem jak to jest, ale im dłużej prasowałam tym żelazko było cięższe ... mhhh jakieś nieznane mi prawo fizyki chyba hihi.
Także już mogę zacząć kroić, choć zanim będę to czynić to jeszcze nie ma projektu więc jutro pewnie rysowanie z kalkulatorem w ręku.

M.
suma: 2.40 + 0.10 = 2h 50 min

21 września 2012

... kajam się ...


Moi drodzy czytelnicy - przepraszam ! Obiecuję poprawę :)

Nie wiem jak to jest, czy to zużycie materiału czy jakiś leń perfidny ... no nie wiem ...

Obiecana dawno temu relacja zakupowo materiałowa z wakacji (Niemcy), skąd przywiozłam materiały na cztery projekty. Oczywiście to co zaraz pokażę będzie służyło jako podstawa projektów, ponieważ ilościowo jest materiałów stanowczo za mało.
Najpierw niebieskości, których w swoich zbiorach miałam bardzo niewiele - na koc patchworkowy dla Naili. W czasie materiałowej burzy mózgu postanowiłyśmy iż niebieskie połączymy z żywymi zieleniami i będzie geometrycznie.


Już jutro chcę się za to zabrać i poprać i poprasować materiały.
Następne, różyczkowe materiały posłużą na narzutę dla pewnej młodej damy nazywanej Tysią - czyli dostanie ją córeczka mojej kumpeli.

Ten zestaw, trochę orientalny (chiński), dostałam w prezencie od kochanej szwagierki i  z niego będzie nowa narzuta do mojej sypialni (chyba).


No i moja miłość zarówno kolorystycznie (bo tęczowo) jak i wzorzyście (maziaje). Te tkaniny są tak piękne, że najchętniej nabiłabym je na podobrazia i powiesiła w całości na ścianie. Jeszcze nie wiem co z nich będzie - może będą trumienne i tylko do macania i wzdychania.


Trzy pozostałe kawałki - po prostu mi się podobały - jeszcze nie wiem co z nich będzie, ale na pewno coś fajnego hihi.


W niemieckim sklepie materiałowym była niesamowicie miła atmosfera, właścicielka, która nas obsługiwała była pod wrażeniem goszczenia mnie - osoby z bardzo daleka. Pozytywnie zaskoczyła tym, że lubiła zwiedzać Polskę i wiedziała gdzie mniej więcej jest Białystok co już w ogóle było urocze. Nie wiem czy sympatia do mnie czy do mojego kraju sprawiło że dostałam dosyć wartościowy gratis - a mianowicie dwa zestawy kwadracików, z których powstanie narzuta dla mojej siostry.


Siostra nie jest w stanie określić się kolorystycznie, więc będzie miała kolorowo. Teraz tylko muszę wyszperać jakiś wzór, który uszyję z wykorzystaniem takich kawałków materiału :). Także Sylwuś będziemy szyć :).

M.

p.s. mam nadzieję, że wróciłam ...

22 sierpnia 2012

... pierwszy raz ...

Tak wiem, obiecałam zakupione materiały ale akurat tak mi jakoś bardziej leżało napisać o moim pierwszym razie ... wymiankowym (bo chyba nikt nie miał wątpliwości, że o robótkach właśnie piszę ;)).

Od początku mojej bytności w blogosferze obserwuję poczynania Cyber Julki, bardzo lubię Jej twórczość. Nie mam pojęcia dlaczego akurat wyszywana przestrzennie biżuteria zdobyła moje serce do tego stopnia, że zapytałam o możliwość kupna takiego medalionu. Pomyślałam sobie, że nie chce mi się kupować wszystkich podzespołów, żeby zrobić jeden wisior (na więcej nie miałam planów). A, że Julka napisała, że nie sprzedaje, ale może się wymienić to ja się zgodziłam bardzo bardzo :) W Efekcie przez duże E dostałam spersonalizowany wisior w zamówionych kolorach. [zdjęcia pożyczyła mi Julka]



W zamian zobowiązałam się uszyć małemu królewiczowi poszewkę na podusię. A że młody podróżnik, ma w klimacie urządzony pokój więc łódka musiała być. Nie odważyłam się na aplikacje, na szczęście w swoich przepastnych wzorach znalazłam wzór PP łódki. I tak motyw przewodni powstawał.


Nie wiem czy każdy patchworkowiec tak ma ale u mnie ciężko znaleźć większe kawałki materiałów, dlatego też cała pozostała część poszewki była kombinowana z różnych kolorów. Ale moim zdaniem wyszło fajnie.


I tak oto poduszka zadomowiła się na swoim miejscu.



A przy okazji pochwalę się jeszcze prezentem urodzinowym od mężusia. Otóż kupił mi nową, wypasioną maszynę do szycia. Pozostałam przy Elnie bo ta marka się sprawdziła u mnie i zaprzyjaźniłam się i przede wszystkim przyzwyczaiłam do obsługi. tadam!!! oto ona:


Dzięki jednemu z haftujących ściegów mogłam zagnieździć kilka kaczuszek na ww. poszewce.
M.

17 sierpnia 2012

... to było przeżycie ..

Lipiec jest miesiącem urodzinowym (jak każdy pozostały można by rzec :)) z okazji moich zostałam zawieziona do prawdziwego, stacjonarnego niemieckiego sklepu patchworkowego. Była to specjalna wyprawa do miasta obok Bremen, za co jeszcze raz dziękuję Beacie. 

Miałyśmy farta niesamowitego bo sklep był otwarty ostatni dzień przed urlopem. No i cóż, weszłam do sklepu i oniemiałam. Mimo, iż widziałam na zdjęciach jak takie sklepy wyglądają, mimo, iż ten akurat wcale nie był duży, ale wszędzie dosłownie wszędzie były materiały. Po kilkunastu sekundach z niedowierzaniem odkryłam, że chyba jestem na bezdechu, ponieważ zaczęłam się podduszać. Normalnie emocje i podniecenie było takie ... więc pooddychałam głęboko oparłszy się o jedną z boskich półek, doszłam ze swoją emocjonalnością do porozumienia i zaczęłam zwiedzać i macać. I pojawił się następny problem ale jak to, ja mam z tego wybrać kilka kawałków ... jak to ... ja chcę wszystkie ... na moje nieszczęście wielkie (pewnie z punktu widzenia mojego męża to wielkie szczęście było), że materiały w Niemczech są masakrycznie drogie. Mniej więcej dwa razy droższe niż w naszych rodzimych internetowych sklepach, gdzie występują tego typu cudowności. Jak już przeleciałam dwa razy wszystko dookoła, mogłam zacząć się skupiać na konkretnych projektach, które były w głowie, albo w głowie się zrodziły pod wpływem chwili i danego materiału. Oczywiście mówię tu o ogólnych zarysach raczej kolorystycznych niż wzorowych. Powiem tak wydałam iiiiiii dużo kasy, dostałam w prezencie część z tego co przywiozłam z tego sklepu i jestem szczęśliwa bo takie urodziny to ja poproszę raz w miesiącu hihi.










Materiały, które przywiozłam pokażę w następnym poście, a do tej pory może moi drodzy goście pokuszą się o strzały typów i kolorów przywiezionych zdobyczy (oczywiście te które widziały już namacalnie nie "zgadują" ok?)

M.

31 lipca 2012

… bo ja lubię do Was pisać …


Zawsze marzyło mi się podziwiając prace fotograficzne innych, robić zdjęcia makro roślin, owadów i generalnie tego co się napatoczy pod nos i aparat. Poprzedni pstrykacz nie zbyt współpracował w tym zakresie, choć był fajny, czerwony i wcale nie tani. W czerwcu w ramach nagrody dostałam inny model, już nie tak poręczny i denerwujący momentami ale za to robi śliczne zdjęcia. Eksperymentowałam z przyrodą i jestem podbudowana, czego efekty jeszcze przez jakiś czas będzie widać na moim blogu. 


Mam też nadzieję, że uda mi się tak ustawić wszystko żeby jeszcze w miarę dobrze wychodziły fotki makijaży, które mogłabym pokazywać na Zakosmetykowane (nie omieszkam się pochwalić).
Nadal pracuję nad postanowieniem pisania tu częściej, wierzę że mi się uda w końcu, mam kolejkę tematów i zdjęć, więc może się uda.
W Niemczech udało mi się skończyć szal dla mojej przyjaciółki. A dokładnie na wyjeździe skończyłam robić wzór, a wczoraj dzięki Kasiu Fiu Bździu zakończyłam robótkę (nie wiedziałam jak się to robi, a dokładnie wiedziałam jak się okazało a zapomniałam). 


Także szal czeka na kąpiel i prasowanie – tak tak wiem to profanacja ale co tam nie mam możliwości rozłożenia rozpięcia i naciągnięcia więc popracuję z żelazkiem. Oczywiście nie omieszkam podać parametrów wszelakich razem ze zdjęciami efektu końcowego.
W dojczlandzie w chińskim sklepie (w którym były całe regały nie wiadomo czego hi hi) zakupiłam suszone banany, które chodziły za mną od lat. Z bananami takimi mam wspomnienia z dzieciństwa, nie mam pojęcia skąd się one w Polsce wtedy brały (może zza wschodniej granicy?). 


Jeśli spotkaliście się gdzieś z takimi bananami u nas w kraju? Dajcie proszę znać – będę wdzięczna.
No i na koniec książka, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. A mowa tu o kolejnej Szwai „Matka wszystkich lalek”. Okładka tej książki odrzuciła mnie na dzień dobry, a i opis na okładce nie zainteresował.


Pomyślałam sobie, kurde pierwsza Szwaja, której nie kupię a może nawet nie przeczytam. Teraz jest mi wstyd, że po okładce właściwie oceniłam książkę, jednej z moich najulubieńszych pisarek. Na szczęście dziewczyny, którym ufam książkowo zrecenzowały książkę super – więc przy jakiejś okazji zakupiłam książkę i dopiero na wakacje doczekała się w kolejce. Przygoda z tą lekturą wcale nie była lekka łatwa i przyjemna ze względu na tematykę poruszaną (wspomnienia z wojny i okresu powojennego oraz nastawienia narodu niemieckiego do polskiego) i poruszającą. Ale oprócz poważnych i naprawdę bolesnych tematów, były też przyrodniczo geograficzne, jak nie koniec świata na małej francuskiej wyspie to polskie Karkonosze, były tez ukochane robótki ręczne – drutowanie i robienie biżuterii ozdabianej minerałami, byli ciekawi, wartościowi i fajni bohaterowie (bracia EE, bliźniaki rozrabiaki i babcia Henia). Jednym słowem było warto jak zwykle przeczytać Szwaję. Z każdą książką zastanawiam się jak to jest możliwe że autorka jest w stanie mnie jeszcze wciągnąć, zaskoczyć, rozśmieszyć … czekam na następne książki.

M.