27 lutego 2011

… turkusowe wnioski …

Jakiś czas temu kumpela postawiła przede mną wyzwanie (choć pewnie nie miała wcale tego świadomości) uszycia jej poduszek i to w dodatku w niemo ich kolorach bo turkusie i brązie. Jak się okazało szmateksy nie były wcale łaskawe w zakresie wymienionych kolorów, aczkolwiek zadziałało prawo Murphy`ego i jak już zakupiłam materiał nowy to trafiłam na ciekawe rzeczy w ciuchlandzie (ale przydadzą się na kiedyś indziej).


Wiecie co mi stosunkowo najgorzej idzie wykonanie planu centymetrowego – to znaczy to co zaplanowałam i wyliczyłam na kartce żeby mi wyszło również po uszyciu całości … podejrzewam iż przyczyną jest przybliżone jedynie ustawienie igły do 1 cm bo przecież nawet +/- pół milimetra przy kilkunastu ściegach daje nawet kilka centymetrów … nie wiem jeszcze co z tym zrobię, choć myślę że po prostu przyzwyczaję się z tym żyć i szyć :)

Innym wnioskiem, który wyszedł przy okazji poduszkowego doświadczenia, jest nieumiejętność przewidzenia, wyliczenia, ogarnięcia ile materiału powinnam kupić, żeby starczyło na zamierzony projekt. Fakt, że kupując szmatki nie byłam zdecydowana jaki wzór będę szyła, ale jak już się zdecydowałam to liczyłam i wydawało mi się, że wszystko ogarnęłam a okazało się, że niekoniecznie i jak widać jedna poduszka jest kombinowana że tak powiem. I wszystko co wydaje się być nie tak (to do Jolci i Krzysi) jest z premedytacją zaplanowane hi hi.
Nie wiem jak to jest, i tu może moje doświadczone koleżanki mi podpowiedzą, dlaczego lepiej mi się pikuje (przynajmniej poduszki) normalną stopką a nie tą do pikowania, przy której igła skacze jakby żyła własnym życiem i nie wychodzi zbyt równo.
Tak czy siak kolejne doświadczenie do przodu, już wiem co zrobię inaczej przy następnych poduchach, a te i tak mi się podobają.

M.

21 lutego 2011

… to takie fajne uczucie …

To takie fajne uczucie kiedy można skończyć wymarzoną robótkę. Ja ostatnio mam czas finiszów i z tego właśnie powodu jestem bardzo zadowolona.
Nie miałam ostatnimi czasu na to, żeby na bieżąco pokazywać Wam co się dzieje w moich robótkach wszelakich. Bo o ile przynajmniej pół godziny na dwa dni próbowałam przeznaczyć na przyjemności o tyle już na pisanie o tym nie miałam ani czasu ani siły. (ostatnio dziwne rzeczy się ze mną dzieją – do godziny 20 jestem w stanie myśleć a spać doczołguję się w granicach 21.30 – jakaś masakra po prostu bo z jednej strony złość bo szkoda czasu tak wcześnie się składać, a z drugiej jak ani ręką ani nogą ani mózgiem nie idzie to trzeba spać … ehhh mam nadzieję że to tylko przesilenie, zaraz wiosna i do przodu). Koniec tłumaczenia się czas do konkretów :).
Skończyłam swoją pierwszą miłość needlpointową czyli Jewel Box Laury Perin.

Uczucie rozpoczęło się w momencie przekazywania prezentu w postaci wzoru z rąk Ani do rąk Krzysi :). Wprawdzie zaczęłam wtedy od innego wzoru tej autorki (bo bardziej dostępne były nitki) jednak to Box zawsze zachwycał mnie bardziej. I powiem Wam że na różnych etapach pracy nad tym haftem poziom emocji był różny. Na początku nudne do bólu ramki, które w dodatku w części są tak skonstruowane że – moim zdaniem – za bardzo prześwituje kanwa spod nitek, a robię według instrukcji. Tak więc następnym razem pochyliłabym stanowczo bardziej ścieg w środkowych ramkach żeby było większe krycie materiału.


Wielką radość w planowaniu przejść sprawiła mi cieniowana, przepiękna nitka – uwielbiam zawarte w niej kolory. Zachwyt i zakochanie pojawiło się na nowo w momencie kiedy zastosowałam metalizowane nici (które wytrwale kilka miesięcy płynęły do mnie zza wielkiej wody). Mówię Wam zdjęcia nie oddają uroku Boxa nawet w 50%, próbowałam na wszelkie sposoby żeby choć odrobinę więcej wydobyć z fotki – ni jak się nie dało – więc trzeba mi uwierzyć na słowa po prostu.


Ze swoich dotychczasowych robótek najbardziej lubię a wręcz uwielbiam mojego czerwonego potwora. Tak jak zaplanowałam w niedzielę przyszyłam lamówkę. Ale zanim co to ja się tej lamówki napróbowałam na różne sposoby i możliwości. Nie lada wyobraźni wymagało ode mnie (bo języka obcego aż tak dobrze nie znam) żeby zastosować, fajną swoją drogą i sprawdzającą się, instrukcję zszywania lamówki – tej tutaj. miałam taką sobie próbkę do pikowania i lamówkowania.


Lamówka zajęła o wiele mniej czasu, choć sztywny kark i zmęczenie po ubiegło dniowym pikowaniu dawały się we znaki. Wszystko się udało i narzuta zdobi teraz sypialnię.

I powiem Wam w sekrecie że (przynajmniej na razie) jest sporym motywatorem do tego żeby zaściełać łóżko rano – no bo jak takie cudo ma się marnować nieużywane tak jak należy hi hi.

Dziękuję Wam bardzo za słowa otuchy, wielki doping i całą masę pozytywnej energii, która od Was do mnie docierała i która pozwalała opanować nerwy i strach przed każdym właściwie etapem szycia takiego dużego patchworku. DZIĘKUJĘ :)

Wykorzystując falę dobrej sobótkowej energii postanowiłam wczoraj zrobić pseudo kartonaż. Wcześniej skonsultowałam się z moją mistrzynią Krzysią i zabrałam się za poskromienie pudełka, które kiedyś było elementem kalendarza, potem było podstawką pod inny kalendarz i schowkiem na przydasie pracowe (bo to pudełko z pracowego biurka). Tylko się zjechało w czasie tych kilku lat użytkowania. Więc postanowiłam renowiren zrobić (jakby powiedziała moja ulubiona szwagierka). No nie było to łatwe moja wyobraźnia nie ogarnęła jak dobrze zrobić rogi i inne takie więc wyszło jak wyszło a i tak mi się podoba i działa i dalej funkcjonuje na moim biurku.

M.

19 lutego 2011

… historia dobiega powoli końca …

Nadszedł czas gdy wszystkie wymówki przestały mieć rację bytu … . Postanowiłam, że ten weekend będzie czasem bez pracy zawodowej, przyszła stopka do pikowania, w dodatku z pomocą męża udało mi się ją założyć. No i tak oto chciałam czy nie chciałam trzeba było rozpocząć akcję finałową – poskramianie czerwonego potwora.

Przygód, zwłaszcza technicznych było kilka, no bo niestety tak to jest kiedy człowiek skazany jest na uczenie się na własnych błędach. Najpierw dwa przebiegi (bo pikowałam po szwach – więc przebieg to jeden szew) męczyłam się z wyłączonym dolnym transportem – bo gdzieś kiedyś obiło mi się o świadomość że przy pikowaniu powinno się go wyłączyć (tak tak teraz już wiem że jedynie przy pijanych trzmielach czy innych takich nieosiągalnych dla mnie na razie pikowankach). Te dwa przebiegi bez transportu dały mi popalić bo szew wychodził strasznie gęsty a poza tym dużo siły musiałam włożyć w to żeby potwora przesuwać i pilnować żeby swoim ciężarem nie uciekała spod igły. No ale potem jak już zajarzyłam że jednak dolny transport ułatwi sprawę, było trochę prościej choć mój nadgarstek zaczął krzyczeć że mu się pikowanie bardzo nie podoba. Cała dzisiejsza „zabawa” trwała 5 godzin i jestem prawie pewna, że jutro oprócz nadal panującej wielkiej satysfakcji będę miała równie duże zakwasy. No ale czego się nie robi … dla ukochanej i wymarzonej narzuty :).
Żeby nie zwariować przy każdym zeskoczeniu igły z planowanego przeze mnie toru jej drogi, założyłam na samym początku, że nie musi mi wyjść idealnie bo to jest pierwszy mój raz, że i tak uwielbiam tą narzutę bo jest moja i pierwsza i wymarzona i że nic ani nikt nie sprawi że będę się źle czuła w związku z tą pracą o!
Oczywiście od razu musiałam przymierzyć jak będzie wyglądało łoże z taką narzutą i jak mi na niej będzie hi hi. Tomi z pełnym poświęceniem ze swoim lękiem wysokości wdrapał się na parapet żeby większość mnie i narzuty objąć. (przy okazji wyszło że obiektyw jest brudny :()

Na jutro zostało przyszyć lamówkę czyli już czysta przyjemność w porównaniu do wszystkich katuszy (psychicznych i fizycznych) które miały miejsce do tej pory. Także w następnym wpisie zamelduję zakończenie misji pod kryptonimem „czerwony potwór”.

M.

4 lutego 2011

… historia pewnej narzuty …

Było by super gdyby uszycie narzuty kończyło się wraz z uszyciem jej wierzchu … rozmarzyłam się. Po uszyciu wierzchu przychodzi czas na kanapkowanie - i jak się okazało nie taki diabeł straszny … na tym etapie. Zwołałam fachową pomoc w postaci Basi (Basty) i Krzysi na podłogi mojego miejsca pracy – duża gładka i czysta powierzchnia była niezbędna.
Pierwszy etap - kanapkowanie - to rozłożenie spodu potwora i przymocowanie go taśmą malarską do podłogi. Na tak rozłożoną spodnią część kładziemy ocieplinę. Jak widać musiałam ją sztukować przeszywając na maszynie ściegiem zygzakowym potrójnym (już to było wyzwaniem ze względu na wielkość ociepliny).


Dół i ocieplina są dużo większe niż wierzch – to dlatego że nie wiedziałam ile najlepiej zostawić zapasu, a wiadomo że łatwiej uciąć niż sztukować. Po ułożeniu wierzchniej części przyszedł czas właściwego kanapkowania (jak mniemam) czyli spięcia wszystkich warstw agrafkami. Zaczęłyśmy od środka po krzyżu, następnie po przekątnych (też od środka), a potem już praktycznie każdy kwadrat został jeszcze przypięty. Do tego celu potrzebne są przyrządy, które są zdeformowanymi śrubokrętami, dzięki którym można agrafkę spiąć z warstwami które przecież są rozpięte na sztywno.


Na koniec aby nie przeszkadzał w szyciu zapas ociepliny, brzegi zostały zawinięte i przyagrafkowane – dzięki temu widać jak będzie wyglądała mniej więcej wykończona lamówką narzuta.


I tak oto stoję przed zadaniem które mnie przeraża – przed pikowaniem. Nie wiem dlaczego ale boję się tej czynności strasznie. Może dlatego że to pierwszy raz i przeraża mnie zepsucie/zmarnowanie tego co już wytworzyłam. Pewnie do tego dołożyć należy mało miejsca do szycia. Tak więc po skanapkowaniu czym prędzej potwora zwinęłam i upchnęłam do szafy żeby nie było słychać jak do mnie krzyczy :).
Zmieniając temat – założyłam sobie, iż do końca tego tygodnia skończę Box Laury P. No i no i powiem, że jest duże prawdopodobieństwo iż zrealizuję swój cel juhu :). A tu jak zainspirowały mnie „nieudane zdjęcia” tejże pracy.


Przy tym needlpoicie spotkałam się po raz pierwszy z „nicią” wstążeczkową, czyli taką, której ułożenie w ściegu jest bardzo ważne. Na początku próbowałam układać wstążkę palcami, ale nie było to zbyt efektywne. Kiedy na naszym blogu Polski Needlpoint Żania napisała o narzędziu zwanym laying tool było to moje pierwsze zetknięcie z tym zjawiskiem. Na szczęście wujek Google potrafił opowiedzieć mi to i owo o narzędziu i olśniło mnie. Posiadam przecież kilka szpikulców, których używałam w zamierzchłych czasach do pergaminowych prac. I okazało się, że jako laying tool sprawdza się znakomicie. Polecam.



M.