31 stycznia 2012

… wbrew aurze …

Wbrew aurze ja pracuję nad promykami słonecznymi i nie mówię tu o afirmacji plaży ze słońcem i lazurową wodą. Szyję narzutę o której wspominałam tutaj. Już mam uszyte i zszyte wszystkie słoneczkowe ćwiartki. Każda jest inna w sensie powtarzalności tkanin, natomiast jeśli chodzi o powtarzalność wzoru kilka się dubluje. Z niepełnych słonek powstał już środek narzuty. Ale zanim o tym (w następnym pewnie wpisie) to chciałam Wam pokazać te moje promyki, tak żebyście też mogły z dobrej ich energii skorzystać. Nie bardzo widać że niektóre materiały są brokatowe - kupione przypadkiem, zauważone przy rozpakowywaniu koperty ze stresem, ale suma summarum super komponujące się z motywem.


Bardzo „fajna” kilkugodzinna zabawa z odrywaniem papieru. I dziękowałam sobie, że wpadłam na pomysł szycia na papierze śniadaniowym (nomen omen najtańszym) bo nie było tragedii w usuwaniu tego papieru, zwłaszcza na dużych płaszczyznach. Mniejsze płaszczyzny pokonywałam z użyciem mojej szychowej pęsety. Oczywiście dzielnie pomagał mi i znacznie przyśpieszył pracę mój monż. Za co niniejszym jeszcze raz mu dziękuję (jeśli jacyś menżowie jeszcze nie wiedzą że to fajnie pomagać swoim paniom w robótkowaniu niech się ogarną i dowiedzą).


Na chwilę obecną mam już uszyte 2/3 góry, może jutro między umysłowymi pracami zszyję resztę i będzie grupowe kanapkowanie (bo Ania też się szykuje przecież).

A dwa ostatnie dni frapuje mnie robienie sznurka koralikowego na szydełku … i nadal mnie frapuje bo nie wychodzi … ale na razie się nie poddaję. O!

M.

28 stycznia 2012

… i pstro …

Obiecałam sobie, obiecałam Wam, że będę pisała często … a tu patrzę ponad dwadzieścia dni temu ostatni wpis. I ja się pytam kiedy to zleciało …
Co ja w tym czasie robiłam w swoim wolnym czasie, którego było nie za wiele? Zatęskniłam za swoim wieńcem, nie za dużo poszło do przodu ale poszło w ogóle. Biała nitka nie sprzyja zwiększaniu zapału do krzyżykowania, ale na szczęście można żonglować innymi kolorami.

Jak wyciągnęłam robótkę objawił mi się ogrom zanieczyszczeń pracy, aż mi wstyd. Choć wcale nie dziwne kiedy wyszywałam i w pociągu i na plaży i w czasie podróży wakacyjnych … także światowy ten mój obrazek. Chcę podgonić, żeby wrócić do makowej panienki, o której pewna Kasia mi wspominała ostatnio, żeby nie powiedzieć wypominała.

W miedzy czasie szyję a co z tego szycia wychodzi pokażę już niebawem.

Kilka dni temu miałam okazję spędzić z Nailą kilka fajnych godzin, na dyskusjach o kosmetykach, lakierach do paznokci, życiu i robótkach oczywiście. Doszłyśmy nawet do wniosku że kosmetyki zajmują na tyle dużo naszego wolnego czasu, że można by było spokojnie pisać o tym na czasowo relaksowym blogu – ale jeszcze nie zdecydowałyśmy się na taki, dosyć drastyczny krok wprowadzenia kolejnej kategorii w naszych wirtualnych światach.
Tak sobie gadając oprócz malowania paznokci koralikowałyśmy. Tak mi się zechciało coś poplątać z koralików, że namówiłam Jolę właśnie na ten sposób relaksu. Plątałyśmy z Jolą według tego samego wzoru, a dokładnie ze zdjęcia znalezionego w sieci. Plątanie jest fajne i wcale nie takie trudne jak się wydawało na początku. Najpierw robiłam z różnych koralików trochę takich empirowych trochę toho w rozmiarze 11, co spowodowało, że efekt końcowy nie był zbyt satysfakcjonujący.


Patrząc na Nailowe wrzosowe cudo zrobiony tylko z toho, postanowiłam kolejny elemencik zrobić też tylko z toho ale 15. No i zobaczcie jaka różnica, wszystkie elementy wykonane wg tego samego wzoru.


W najbliższym czasie chciałabym spróbować zrobić bransoletkę techniką szydełkową (z koralików oczywiście) oraz tęczową peyotową (choć podobno okragłe koraliki, a tylko takie posiadam, nie za bardzo do takowej się nadają – będę eksperymentować).

Czytam też trochę, zrobiła mi się znowu kolejka pożyczonych i swoich książek (choć swoich to jest taka ilość że tylko siedzieć i czytać i czytać). Od ostatniego wpisu, dwie zupełnie różne książki. Pierwsza z nich to pierwsza książka z serii szwedzkich kryminałów „Księżniczka z lodu”. Po Millenium miałam lekkie zniechęcenie do literatury z tamtych okolic, więc mimo zapewnień przyjaciółki, że dobra szybka i przyjemna, podeszłam do niej z pewną dozą nieśmiałości. I nie zawiodłam się (mam kolejne 3 już w kolejce na półce do przeczytania i im dalej tym lepiej podobno). Świetnie prowadzony kryminał, autorka dozuje wrażenia, wprowadzając stopniowo nowe informacje i nowe wątki. I kurcze nie doszłam za szybko (a właściwie zanim nie doczytałam odpowiedniego momentu w książce to miałam złe typy) kto, co i dlaczego. Polecam

Kolejna książka „W naszym domu” stała się przypadkiem uzupełnieniem informacji dotyczących zespołu Aspargera. Ostatnio jakoś wokół mnie trochę tematu autyzmu przewijało się i tak dla zwieńczenia pewnych przemyśleń akurat napatoczyła się książka. Jodi Picoult jak wiadomo zawsze w swoich książkach porusza poważne, ważne tematy, które często są tematami tabu w danych kręgach. W moim odczuciu jej książki są bardzo dobrze przygotowane merytorycznie i mimo, iż schemat książek jest do złudzenia podobny w każdej z nich, to robiąc sobie odpowiednie przerwy w czytaniu tej autorki, można w przystępny sposób spotkać się z ciężkimi tematami, poszerzyć swój horyzont. „W naszym domu” opowiada o życiu rodziny, której członkiem jest osiemnastoletni mężczyzna z zespołem Aspargera. Autorka pokazuje często te same wydarzenia z różnych punktów widzenia, pokazując tym samym, jak inne, bardziej skomplikowane, a może prostsze życie mają osoby będące w najbliższym środowisku chorego. Jestem zadowolona, że wpadła mi w ręce ta pozycja.

M.

3 stycznia 2012

… mgiełka – duma moja …

Muszę się do czegoś przyznać. Obserwuję ostatnio pewne zachowanie swojej osoby (nad którym średnio panuję), że bardzo mi się podobają pomysły mojej koleżanki Joli Nailą zwanej i mówiąc slangiem szkolnym, małpuję je od niej, chcę mieć takie same rzeczy i tak dalej … I się tylko zastanawiam (mając nadzieję, że nigdy) kiedy Jola się na mnie wkurzy za takie działania (zupełnie nomen omen ode mnie niezależne ;)).
Jedną z takich rzeczy była mgiełka, którą jak sobie wyobraziłam, potem zobaczyłam zapragnęłam mieć. A w dodatku poczułam, że mogę sama ją zrobić, jestem w stanie. Jola pomogła mi zamówić nitkę – kid mohair 80% + poliammide w kolorze pięknego granatu o grubości … nie wiem gdzie to przeczytać – ale bardzo cienkiej. Używałam drutów #5 ściegiem prawe lewe chcąc uzyskać luźność wzoru. Zużyłam 1 i ¾ motka 25g.
Nie mam pojęcia czy dobrze zakończyłam (razem z filmem z sieci), nie wiem czy dobrze zszyłam, ważne jest że mi się podoba i jest cieplutki i zobaczcie ile ma zastosowań.


Wykańczanie mgiełki przypadło na okres z gorączką gratis więc jak mnie telepało, a dałam radę jeszcze trafić drutami w oczka, to wykorzystywałam go jako szal. Czyli owijałam się jedną stroną, drugą kończąc.


A jak już mnie zmogło i musiałam zaliczyć pozycję horyzontalną to delektowałam się książką „Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami”. A że autorami wyżej wymienionej jest Wojciech Mann i Krzysztof Materna, to poziom uzdrawiających endorfin (z bólem brzucha od śmiechu jako skutkiem ubocznym) był chyba uzdrawiający, bo coraz lepiej się czuję.

Książka napisana totalnie w stylu jaki prezentują autorzy, z bardzo fajnym poczuciem humoru, spostrzeżeniami i tym samczkiem trudnym do nazwania, który towarzyszy autorom zawsze kiedy otwierają buzie (czy są w parze czy występują oddzielnie). A książka też jest tak skonstruowana, że czasami panwie piszą razem, czasami piszą osobno – co jest oznaczone innym kolorem liter. A czasami wtrącają się, uzupełniają. A jak człowiek się wczuje (co nei jest trudne) i wyobrazi sobie, że to właśnie Oni opowiadają to mhhh śmiech, poprawa nastroju i … koniec książki już. Polecam stanowczo.

a tu fragment książki


M.