31 grudnia 2010

… marzenia …

Dzisiaj o jednym z moich marzeń, które już bardzo mocno się materializuje … a dokładnie ja je materializuje. Kurcze jeszcze rok temu nie wierzyłam, że będę szyć z takim zapałem, nie myślałam że będę się łapała za wcale nie łatwe szyciowe sztuki, a jednak – chciałam, pracowałam nad tym mam. Myśląc o maszynie i patchworku zawsze w pierwszej chwili myślałam o swojej czerwonej narzucie. Najpierw były pierwsze schody – nazbieranie czerwonych materiałów. Oj nie było łatwo, bo w polskich sklepach internetowych akurat czerwonych jak na lekarstwo, no ale mając odpowiedni azymut materiały powoli się zbierały i oprócz rodzimych sklepów, poszły w ruch zakupy i w Anglii i w Niemczech, a i belgijskie (Beata wielkie buziole) się znalazły, ogołociłam z czerwonych zapasów Krzysię i Basię (dziękuję raz jeszcze dziewczyny). Zaczęłam również bacznie obserwować czerwone bawełny w ciuchlandach (dzięki temu mam kilka fajnych koszul męskich w szafie – bo szkoda mi było ich ciąć hi hi).

Zakupy to jedno (zwłaszcza te wirtualne) a zobaczenie na żywo zamówionego materiału to zupełnie coś innego … Wszystkie te materiały zostały zakupione jako czerwone i na takie w większości przypadków na monitorze i opisie wyglądały. Cóż wiele z nich wyszła bardziej brązowa niż bordowa, czasem różowa niż czerwona – no ale dzięki temu miałam wielką frajdę w łączeniu kolorów i odcieni, których nigdy wcześniej bym ze sobą nie połączyła :). Dobieranie materiałów okazało się ciężką jak pracą, kurcze nie tak łatwo wymyślić i dobrać ze sobą tyle różnych wariantów – z tego co mi się wydaje każdy prostokąt narzuty jest niepowtarzalny (jest ich 132, każdy z nich składa się z 9 elementów co daje w sumie 1188 kawałków materiału).

Po zszyciu kolejnym etapem było przycięcie każdego prostokąta do tych samych rozmiarów, o kurcze takie proste się wydaje ale jak się nie ma odpowiednich narzędzi – linijek – to już proste nie jest, najpierw zabrałam się za mierzenie każdego boku zarysowywanie gdzie przeciąć, ale bym do lata tego nie zrobiła z takim ogromem czynności. Zrobiłam więc szablony od których odrysowywałam – efekt w dwa dni wszystko przycięłam i dorobiłam się bólu nadgarstka od dociskania nożyka i zakwasów na plecach od dociskania linijki (tak tak zdechlak jestem).
Nie planowałam, że już dzisiaj będę układać w „odpowiednim” do zszycia porządku poszczególne prostokąty, ale jakoś mnie naszło i założyłam prawie cały dywan na czerwono. Niestety nie byłam w stanie zrobić zdjęcia całej podłogi – ten kawałek musi wystarczyć :). Ułożenie poszło wyjątkowo szybko (jakieś 1,5 godziny) i obyło się bez bólu niezdecydowania czy niepasowania. Potem każdy element został oznaczony za pomocą sklerotki i złożony powrotem w kupkę, którą pewnie jutro (bo nie wytrzymam) zacznę zszywać. A potem coś co mnie przeraża na chwilę obecną – kanapkowanie, pikowanie i lamówkowanie (bo o ile te czynności nie są mi już obce o tyle robić to na płaszczyźnie 220 x 250 (być może na długość zrobię trochę krótszą ale to już w praniu znaczy w szyciu wyjdzie.



W Nowym Roku życzę Nam abyśmy nie zapominali o sobie i swoich marzeniach, które w biegu życia zostają odkładane gdzieś na koniec naszych hierarchii. Dziękuję, że jesteście ze mną, a ja mogę być z Wami.

M.

26 grudnia 2010

… Happy Stitchmas! …

To hasło przewodnie tegorocznych świąt, bo ja robótkuję, czytam, relaksuję się i jest fajnie, bez spinki, szaleństwa w oczach i obżarstwa.
Dziś opowiem o tym co powstało jeszcze przed świętami ale nie miałam natchnienia, żeby o tym napisać. Najpierw choinki, chodziły za mną od kilku tygodni, nie mogłam się zdecydować na wzór, a że nie miałam zbyt dużo świątecznych materiałów to niestety nie mogłam poszaleć. Ale udało się uszyć, lekko koślawy bieżnik na maminy stół i do tego 3 serwetki – wszystkie choinkowe.

Jak to zwykle bywa w czasie zdobywania doświadczenia, w jednym miejscu koślawo w innym trochę za grubo, ale w efekcie i tak jestem zadowolona i nauczona pewnych nowych zależności przy tworzeniu patchworku. Nadal mam odwagę pikować jedynie po szwach, no ale to dopiero moje drugie pikowani przecież.


Zrobiłam też kilka bombek – wszystkie poszły w świat, bo ja nie mam odpowiedniej do takich bombek choinki (moja z doniczką ma w tym roku 40 cm).

A poza tym ja uwielbiam robić coś własnoręcznie z przeznaczeniem dla konkretnej osoby, tak aby energia włożona w robienie miała ukierunkowanie (dlatego praktycznie nigdy nie robię rzeczy osobom których nie lubię, bądź wiem że moja praca będzie niedoceniona).


Skończyłam też ostatni – trzeci juhu!!! obrazek na tegorocznego Świątecznego SAL`a. Kolejna maziana bombka, którą niestety wyszywało mi się o wiele gorzej niż poprzednią, także w przyszłym roku myślę że sięgnę powrotem po ten wzór.

Chciałam się też pochwalić Wam pewną częścią prezentu od mojej kochanej szwagierki – otóż dostałam od Niej rękawiczki z historią przez Beatę spisaną i to właśnie tę historię poniżej zamieszczam. Bo dała mi dużo radości – poczytajcie same (występują poza rękawiczkami: Agata – Beata moja szwagierka oraz Tadzia – Madzia czyli ja :)):
„Rok temu była u Agaty jej kumpela Tadzia, jakoś tak na jesień i spodobały jej się takie jedne rękawiczki Agaty, wiec chciały je kupić. Przeszwedały wszystkie sklepy ale nie było. Ale że to dobra kumpela Agaty i ta chciała jej zrobić przyjemność, to zaczęła poszukiwania po internecie, dalszych sklepach itp. itd. ale nie było ich już nigdzie a w głównym magazynie powiedzieli, ze już są wykupione. No i weź człowieku… I jak to tak w takich sytuacjach bywa, człowiek staje się na głowie i nic a tu wzięło i samo przyszło… Agata poszła do spożywczaka po kawę, szpera coś tam na półce i tak kątem oka coś jej się wydaje, ze chyba widzi to czego dłuuugo szukała … patrzy, a tu te rękawiczki! Jak nowe i jeszcze żeby mało było dokładnie w tym rozmiarze jak trzeba! Hee?? OK!!! Dziwne, bardzo dziwne, ale super!! Kupiła te rękawiczki oczywiście i przy następnej okazji chciała je podarować. Następna okazja oczywiście tez się nadarzyła, ale jak przyszło co do czego, to rękawiczki wcięło. Agata właśnie leciała do Polski, przeszperała cały dom, postawiła wszystkich włącznie z kotami na głowie, przeszperała jeszcze raz kąty… jak kamień w wodę, nie ma. Dziwne, ale trudno, no nic już nie zrobisz, mało na samolot się nie spóźniła. Tematu nawet nie poruszała przy Tadzi no bo przecież się wkurzyć można i jeszcze nikt nie uwierzy.
Temat z czasem został zapomniany, przyszła wiosna. Agata zabrała się do sprzątnięcia szafy, znaczy się do wyniesienia rzeczy zimowych żeby było miejsce na letnie. I co? I oczywiście napatoczyła się na rękawiczki, a dokładnie na cztery takie same, co jeszcze nie było takie dziwne, bo Agata przecież też takie miała. Dziwne było to, że wszystkie były noszone! Heee… ok, czyli jakimś cudem pomieszały się te Agaty z tymi nowymi i jakimś cudem Agata nie zajarzyła tego, i nie zajarzyła, że ma dwie pary i że raz nosi tą a raz tamtą a szuka trzeciej pary. Dom wariatów. No dobra, ale tym razem miało pójść wszystko bezproblemowo wiec Agata wzięła tą jedną parę i położyła ja w specjalne miejsce, żeby przy okazji je Tadzi sprezentować i żeby znowu nic nie pomieszać. Okazja i tym razem się nadarzyła i mimo, że było to lato, wolała Agata dać ten prezent, bo zima przecież przyjdzie tak czy siak. I znowu się zaczęło. Gdzie ja położyłam te rękawiczki, jakie specjalne miejsce to było…? Skończyło się jak się miało skończyć, a mianowicie rękawiczki nie zostały odnalezione. Agatę zaczął ten temat powoli niepokoić. Sprawa zaczęła się robić oczywista - rękawiczki robią Agatę w konia! No ale i tym razem temat został z czasem zapomniany, chociaż trwało to nieco dłużej. Przyszła jesień i procedura wymiany rzeczy letnich na ciepłe musiała zostać powtórzona. Jest to nudne zajęcie, szaliki, czapki i oczywiście rękawiczki nie leżą w jednym miejscu, trzeba zajrzeć w dziesięć kątów żeby zebrać całą kolekcje, potem całą tą furę wełny trzeba rozparcelować i posegregować żeby miało to ręce i nogi…. i palce! I to ile palców, dwadzieścia przynajmniej i to takich samych! Powrót rękawiczek, dwie pary jakby nigdy nic, jakby Agata ich nigdy nie rozdzielała od siebie, nie kładła w specjalne miejsce, nie miała ich na oku… Ale tym razem miało wszystko potoczyć się inaczej, zabawa w kotka i myszkę osiągnęła swój szczyt i myszka zmieniła się w kotka. Agata już nigdy nie będzie oglądała się niespokojnie za siebie, nie będzie się czuła obserwowana (przez rękawiczki??), nie będzie wątpiła w prawa natury i miejsca specjalne, o nie! Agata poczuła stanowczość w sobie tak silna i nieomylną, ze żadne rękawiczki świata nie miały szansy. Chwyciła jedną parę i nie wypuszczając jej z ręki znalazła odpowiednie pudełeczko (w miejscu specjalnym), z nieugiętym zdecydowaniem włożyła je do pudełeczka i zamknęła wieczko, zawinęła w papierek i przewiązała kokardką robiąc szczególnie mocny supełek, tak ze nikt i nic z tego pudełeczka wyjść nie mogło. Wystarczył jeden telefon i transport na miejsce przeznaczenia był zorganizowany. 48 godzin później pudełeczko było na miejscu. Agacie udało się dokonać rzeczy niemożliwej. Ale rękawiczki nadal żyją, zmieniły tylko właściciela i Agata jest przekonana, ze ich rola w tym wszystkim jeszcze sie nie skończyła!”
Beata jeszcze raz bardzo dziękuję za wszystko!!

p.s. tytuł posta zainspirowany wpisem Ani z Pieguchowa

M.

21 grudnia 2010

… na przekór …

Tak, tak na przekór chorobie, na przekór standardom zachowań przedświątecznych ja się relaksuję, robótkuję i pitraszę – bynajmniej mało świątecznie :) … i w dodatku dobrze mi z tym.
Nazbierało się trochę tego, bo jakoś tak wiele rzeczy zaczęłam wcześniej i one systematycznie ku końcowi suną.
Dzisiaj przedstawię Wam króliczkę – jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy kumpela wspominała o króliku dla jej nowonarodzonego synka nie miałam absolutnie ani zamiarów ani chęci. No ale, jak życie pokazuje, do wielu rzeczy się dojrzewa hi hi. I u mnie w pewnym momencie nadszedł czas tildowania.

Spróbowałam, nie zniechęciłam się do końca (choć niewiele brakowało) i nawet jestem dumna, choć koślawo i nierówno. Mojej dumy nie zabrał nawet tekst mojego ślubnego, który widząc króliczkę rzekł, iż jest podobna do Jar Jar Binks`a z „Gwiezdnych Wojen” … mhhh sobie pomyślałam … niech się wypcha bo się nie zna o! Króliczka została uszyta z myślą o pięciolatce, która ostatnio jest bardzo nieszczęśliwa z powodu pojawienia się na święcie jej brata. Mam nadzieję, że króliczka poprawi jej humor. Następne, które powstaną będą facetami!!

Wczoraj miałam jakiegoś doła, którego postanowiłam przeskoczyć pitrasząc, i nie były tą świąteczne mięsa, czy wszędzie obecne pierniki – postanowiłam zrobić kandyzowane pomarańcze w czekoladzie. Pomysł zaczerpnęłam z mojego ulubionego kulinarnego bloga, prowadzonego przez bardzo fajnych małżonków – crast & dust. Bardzo lubię ich czytać, choćby dla samego czytania, no są moimi motywatorami, żeby wyjść poza ramy standardu w kuchni.


Przepis właściwie bez modyfikacji, oprócz tego ze użyłam mlecznej czekolady, ponieważ gorzkiej nie lubię bardzo. Aha no i w związku z tym, iż mam badziewny piekarnik, żeby pomarańcze miały odpowiednio niską temperaturę suszyłam je w uchylonym piekarniku.
No i cóż pomarańcze wyszły przepyszne, tyle że to takie rarytas ki, które robi się kilka godzin, więc od tak od czasu do czasu żeby było … na przekór :).

Wreszcie po cyklu niedoczytanych książek trafiłam na porządną, do przeczytania której namówiła mnie Ania (i pożyczyła do przeczytania) – mówię tutaj o „Saszeńce” Simona Montefiore.

Książka bardzo ciekawa i bardzo smutna. Dobry język pozwolił wniknąć w świat o którym praktycznie nie miałam pojęcia, świat fanatyków Marksa, Stalina i bolszewizmu, metody rządzenia i egzekwowania. Ale też świat młodości, fascynacji, miłości do najbliższych, a z innej strony kosztów jakie trzeba ponieść za swoje decyzje … . Nie powiem, ze jest to najlepsza książka, którą czytałam ale jest to bardzo dobra książka po którą warto sięgnąć, a świadczyć o tym może w moim przypadku choćby zarywanie nocy, żeby doczytać …

Czasami tak bardzo chciałabym mieć lepszy aparat, ale i moim maluchem można wyczarować niekiedy fajne fotki - zobaczcie:

M.

14 grudnia 2010

… lepiej mi …

Już mi lepiej, zastrzyki działają i to nawet bardzo działaj, zwłaszcza na d …, no ale wolę żeby mnie gardło nie bolało ;). Tak więc coraz śmielej oddaje się radościom wszelakim, wykorzystując tak naprawdę w końcu to, że jestem w domu. Nie krzyczcie tylko na mnie, ja naprawdę dbam o siebie z całych sił :) i jak tylko czuję, że trzeba wwalam się do wyrka z książką.
Ostatnio pisałam o cięciu kawałków - nożyczki są boskie i wcale nie bolą ręce, choć i nożykiem jakoś idzie, aczkolwiek kiedy trzeba kombinować żeby jak najwięcej materiału zużytkować wycinając różne kawałki, to lepiej się tnie nożyczkami :).
W zależności od humoru raz tnę raz zszywam i tak powstało już kilkadziesiąt bloczków. Nie mogłam się opanować i rozłożyłam te bloczki na łóżku, na którym narzuta będzie kiedyś leżała – no i powiem – już mi się podoba :). Zamówiłam kilka kolejnych materiałów i cały czas mam przeświadczenie, że to nadal będzie za mało … ale nie będę się martwiła na zapas … .

Układ bloków oczywiście jest zupełnie przypadkowy i na pewno nie ostateczny.

Jejku jak ja się cieszę, że mogę pobyć w domu (choć powody nie są już takie radosne – no ale idzie ku dobremu) i porobić rzeczy na które nie miałabym szans posiadać czas. A mówię tu na przykład o patchworkowej bombce, na którą się skusiłam dzisiaj, po tym jak zakochałam się w takowych u Jolinki.

Zrobienie jej zajęło mi pół dnia, ale jestem bardzo zadowolona i mam wielki apetyt na jeszcze (mam nadzieję że małżonek upoluje jutro kule). Użyłam 4 materiałów i stosowałam się z grubsza do wskazówek Joli. I byłam bardzo zadowolona, że jakiś czas temu kupiłam naparstek, bo gdyby nie on to nie wiem czy byłabym w stanie wyklinać tego posta. W związku z nieposiadaniem tasiemek wstążek i takich tam – wstążka powstała z materiału i kilku koralików, sznurek natomiast to łańcuszek szydełkowy z metalizowanej nitki Anchora (chyba arista się nazywa ta nitka). Aaaa powinnam jeszcze dodać, iż bombka powstała dzięki Aploch (Ona nie jest oczywiście tego świadoma hihihi), bo to ona ostatnio jak byłam u Niej dała mi styropianową kulę, do innych wprawdzie celów – ale co tam też piknie wyszło przecież hi hi.
Właśnie natknęłam się na filmowy tutorial takich bombek jakby ktoś chciał.

Pokażę jeszcze cały mój kącik robótkowy – ostatnio to prawdziwy kącik odgrodzony deską, której jak nie muszę to nie składam, no i fotel biurowy super się sprawdza :).


A na koniec szarlotka sypana „Babci Krzysi” – ale nie tej naszej Krzysi, tylko innej babci, a przepis zachwalany i stosowany był w programie „Gotuj o wszystko” , ja go wzięłam ze strony DDTVN. Polecam jest pyszna i wcale wbrew temu co twierdzą w komentarzach nie trzeba sypać proszku do pieczenia i stanowczo mniej cukru można dać jakoż i ja zrobiłam ).

M.

11 grudnia 2010

… bo grunt to się uczyć …

a to kawałek mojego kącika

… uczyć na błędach. Tak to jest kiedy samemu odkrywa się coraz to nowe tajniki szycia patchworków. Wprawdzie dostałam na dzień dobry masę rad i podstawowych zasad od Basi i Krzysi, jednak wiadomo – im dalej w las tym więcej rzeczy się spotyka i więcej umiejętności potrzeba. Kiedy nie walam się w łóżku osłabiona choróbskiem, wycinam kawałki materiałów niezbędnych do uszycia każdego bloczka (bloczek zawiera 13 kawałków). No i tutaj muszę się przyznać, że wycinam materiał w większości nożyczkami – nie ufam nożykowi, nie potrafię po prostu dobrze się nim obsługiwać chyba. A nożyczki to nożyczki – ujarzmiony zwierz. Najpierw – o ja głupia :) - każdy kawałek wyliczałam z linijką w ręku. Dopiero po wycięciu jakichś stu kawałków, oświeciło mnie że powinnam sobie zrobić szablony, co uczyniłam z bloku technicznego – najgrubszy papier jaki miałam. A w dodatku żeby szablon w czasie odrysowywania nie latał po materiale użyłam taśmy klejącej, takiej matowej (nie jest zbyt silna i łatwo się odkleja), dzięki czemu super mi się odrysowuje. No i takie, niby oczywiste, usprawnienie zaoszczędza masę czasu, a przede wszystkim jest o wiele bardziej dokładne niż liczenie milimetrów linijką.


Także szyję szyję te bloczki jak dorwę dobre światło w sypialni – gdzie będę mogła bloki rozłożyć i sfocić wszystkie razem - to pokażę. Szyje się szybko, myślę że o wiele szybciej niż bym szyła wiatraczki, a przede wszystkim nie tak stresująco. Bo wiecie są takie mistrzynie co dojrzą każdy niezbiegający się ze sobą ścieg – a takich w nowym wzorze będzie stosunkowo niewiele hi hi. Mimo, wydawałoby się, pokaźnego zbioru czerwonych szmatek, mam nieodparte wrażenie że zabraknie ich niestety. Więc znowu muszę zapolować na czerwone materiały (choć miałam nadzieję że już nie będę musiała kupować ehhh).
A jeszcze chciałam pokazać Wam mój patent na skrawki materiałów, z których powstają skrawkowe bloczki. Między gorączkami udało mi się przejrzeć swoje kawałki materiałów i poodcinać skrawki, które służyć będą do wyżej wymienionych bloków. Powstało tego całe pudełko. I taki „groch z kapustą” jakoś mi się nie widział, przerzucanie wszystkiego żeby znaleźć jakiś zielony kawałek na ten przykład. Więc postanowiłam pobawić się w kopciuszka i posortować kolorami. Kolory powkładałam do oddzielnych plastikowych kopert, te włożyłam do pudełka – no i mam porządek.


A jak nie mam już siły przy maszynie siedzieć (bo muszę Wam powiedzieć, że czy to choroba czy zastrzyki spowodowały, że jestem bardzo słaba – aż dziwne co może zmęczyć) wyszywam bombkę. I zaczynam tęsknić za needlpointem.
M.

5 grudnia 2010

… wreszcie zaczęłam …

Od kilku dni nieodstępującą mnie prawie wcale „przyjaciółką” jest gorączka. U mnie objawem jej obecności jest pieczenie pleców, dzisiaj nie dałam rady ani leżeć ani siedzieć na kanapie – bo plecy stykały się z oparciem i bolało więc postanowiłam posiedzieć przy maszynie bo tam nie dotykam niczym do pleców. I tak zaczęłam wprowadzać w życie duży projekt – czerwoną narzutę na łóżko. Wcześniej planowałam, iż będzie złożona z małych wiatraczków, ale w między czasie (kiedy miałam odrzut od myślenia o niej) postanowiłam zmienić wzór. Rozrysowałam wyliczyłam ile muszą mieć poszczególne elementy bloków i muszę ich uszyć jedynie 110 sztuk a nie kilkaset jak było w planach wiatraczkowych. Ale co jest ważniejsze o wiele szybciej będę mogła widzieć efekty, śmielej łączyć ze sobą elementy, czego przy wiatraczkach sobie nie wyobrażałam.

Dzisiaj powstały cztery bloki (wierzcie mi o wiele prostsze niż na szybkich fotkach), w między czasie jeden wymiar musiałam zniwelować, żeby potem wszystko się zgadzało. I cóż mam nadzieję, ze teraz to już pójdzie z górki (ha ha ha) i że czerwonych i bordowych materiałów wystarczy. Każdy blok składa się z trzech różnych materiałów i ma wymiar 22 cm.

Tak jak zapowiadałam zaczęłam też kolejną bombkę. Jednak wbrew pierwotnym planom, nie wyszywam według tego samego wzoru co poprzednią – żeby było weselej. Wymiary jej jednak są zbliżone – tak żeby ładnie wyglądały jako komplet. Używam Belfastu 32 Len oraz ręcznie cieniowanej przez Krzysię nitki.

Mimo, iż nigdy nie robię backstitchy w trakcie wyszywania, to tutaj musiałam spróbować jak to będzie wyglądało. Tym bardziej że jest to raczej black stitch niż backstitch. Początkowo chciałam zamiast frencz knotsów wszystć koraliki, ale niestety żadne z posiadanych nie pasowały kolorystycznie.

M.