Nie obiecuję ale mam ochotę tą choinkę jeszcze raz popełnić na aidzie i jakąś inną nitką – chodź nie wiem czy łatwiejszą bo chodzi mi po głowie jedwab madiry – masochistka jestem. 
Nie obiecuję ale mam ochotę tą choinkę jeszcze raz popełnić na aidzie i jakąś inną nitką – chodź nie wiem czy łatwiejszą bo chodzi mi po głowie jedwab madiry – masochistka jestem. 
W sieci jest jedna książeczka Rico do kupienia o sztuce robienia z tego czegoś ale za granicą i drogo – i tu moje pytanie może ktoś ma w swoich zbiorach jakieś ściegi na tą dziwną włóczkę. Będę wdzięczna.
Półmetek myszy mam za sobą – Mela coś dzisiaj straszyła, że dwie następne podrzuci lada moment. A wracając do poprzedniej myszy nie wiem czy ze szczęścia, że już skończyłam tą dosyć upierdliwą mysz czy nie wiem co, spowodowało że pominęłam kilka elementów. I tu szybka zgadywanka – znajdź 4 szczegóły różniące obrazki :)

Płótno wykorzystam do czegoś innego – już się go nie boję :).
Postanowiłam że wyszywać będę na luganie ecru jasnozielonym (może wręcz seledynowym) Rayonem. Używam jednej nitki robiąc takie maciupeńkie krzyżyki.
Aż się dziwię, że oczy mi nie odpadły dzisiaj – ale nieźle się robi :), mimo iż to chyba pierwsze w moim życiu tak małe krzyżyki (do tej pory oszczędzałam swój organ wzroku). Oświetlenie kiepskie – obiecuję że jutro przyłapie przy dziennym świetle.
Już dawno miałam napisać i opisać i polecić serdecznie produkt dmc – plastikowo metalowy tamborek.
Jest super ekstra lekki a w związku z tym nie boli ręka przy dłuższym wyszywaniu nie moli ręka. Poza tym w porównaniu do gumowych czy drewnianych rewelacyjnie łatwo i szybko się na niego naciąga materiał i ewentualnie szybko również się reguluje napięcie tegoż materiału. Oczywiście ktoś mógłby zarzucić, że szybko napięcie materiału się luzuje – ale dla mnie to absolutnie nie przeszkadza bo regulacja jest tak szybka i nieuciążliwa, że niech sobie.

Watercolours to grube nitki które w paśmie podzielone są na 3. Pięknie wypełniają monokanwe 18stkę te wildflowers natomiast to bardzo cieniusieńkie nitki grubości mniej więcej 2 pasemek mulinki – więc nadają się chyba jedynie do wyszywania haftem płaskim, może krzyżykiem ale pewna nie jestem. Mogą posłużyć do mereżki lub innego wykończeniowego dziergania.



Do książki podchodziłam jak do jeża (jejku jakie zwierzęce powiedzenia mi się sypią) bo z okładki dowiedziałam się, że jest to książka sf – a ten gatunek absolutnie do mnie nie przemawiał (choć wampiry to zasadniczo mało realistyczne też są). I tak kilka miesięcy minęło, aż kumpela która sf też nie czyta zachęciła mi, iż te nieziemskie elementy są strawialne bardzo a poza tym bardzo warto przeczytać. No i zaczęłam czytać – oczywiście jako jedną z kilku książek w tym samym czasie – i zaczęło wciągać i zaczęło ciekawić i pochłonęło, i poruszyło i rozemocjonowało i rozpłakało. Książka bardzo fajnie napisana – autorka ma dar tworzenia fabuły, używa takiego języka, że czytelnik zapomina że przesuwa się po literkach, ja miałam wrażenia zarówno przy wampirach jak i przy Intruzie że po prostu jestem w tym świecie. Może nie jest to wysokich lotów literatura, ale nie można w życiu robić tyle haj lajf rzeczy. Poza tym tak jak Meyer pisze o miłości – ehhh mówię Wam – ryczałam.
Piękna historia dwojga młodych ludzi osadzona w Leningradzie w czasie II wojny światowej. Było podobnie jak przy Intruzie – końcówka książki – nie chciało mi się odkładać – czas w noc leciał a ja się zaczytywałam – i w środku nocy nagle zaczynałam płakać. Przy Jeźdźcu małżonek mój zbudził się zdenerwowany dlaczego ja tak płaczę … . Niesamowite.
Te i pozostałe książki Szczygielskiego – zarombiste – polecam!!


W dojczlandzie zjawiłam się robiąc urodzinową niespodziankę szwagierce a przy okazji zajrzałam do pięknego jesiennego lasu – zobaczcie sami. Osoby do których pojechaliśmy mieszkają w lesie w małym drewnianym domku ogrzewanym kominkiem – ach miodzio mieć taki kominek, żeby tylko było w tym domku widniej, no ale nie można mieć wszystkiego.
Z opowieści przy kolacji wyszło, iż domownicy widują w tym lesie białe jelenie. Tak tak pomyślałam sobie najedli się jakichś grzybków i białe jelenie widzą. Następnego dnia postanowiliśmy sprawdzić tą anomalię przyrodniczą, pogoda wyjątkowo sprzyjała, już kilka kroków od wejścia do lasu rzeczywiście zobaczyłam białego osobnika z dwoma małymi sarenkami. Wow, oczywiście wiedziałam że takowe istnieją (chociażby w białowieskim parku) ale zobaczyć na własne oczy wow. Niestety był za daleko i za szybko żeby pstryknąć mu fotkę – ale wierzcie na słowo był biały i miał takie brązowo-kasztanowe rogi. Na spacerze próbowałam również umiejętności robienia zdjęć w makro – wychodziło różnie aczkolwiek z niektórych fotek jestem zadowolona.
A las obfitował w kolorowe liście, ziolone igły okraszone kroplami nocnego deszczu, pomarańczowymi grzybami i dwoma dosłownie dwoma jagódkami. Spotkałam pająka, który nie dał się sfotografować – tak się rozbujał na pajęczynie że aparat nie był w stanie zsynchronizować ostrości. Natomiast para uroczych biedronek (na pewno bardzo się kochających) postanowiła dać się obfotografować przycupnięta na suchej trawie.
Na fotce pokazałam moje próby uchwycenia ostrości – jak widać czasami chwytało ostrość nie tego co trzeba. W lesie dominowały jesienne kolory. Pole kukurydzy też skłaniało się już ku zimowym barwom,
natomiast niemieckie pola są niesamowite – już zielone – tak dokładnie już. Nie wiem co tam rośnie ale ma piękny wiosenny kolor i wierzcie mi taki kolor utrzymuje się w wielu miejscach dojczlandu przez całą zimę. Kiedyś pierwszy raz jadąc tam na boże narodzenie nie mogłam wyjść z podziwu jak to możliwe że u nas zima – szaro buro czasami biało, a u nich zielone pola.
Taka zieleń dodaje energii ehhh a u nas jeszcze kilka miesięcy piiiii zimy.