11 grudnia 2014

... trochę lata ...

Jejku jak ja dawno nie pisałam o szyciu, a szyję dosyć dużo jak na mnie ... no ale nadrobię obiecuję :)


Dzisiaj to co powstało z materiałów wygranych w konkursie ponad rok temu, o którym pisałam tutaj. Pokazywałam też rok temu (omg!) tutaj jak działałam z projektem i pierwszymi cięciami.
Do szycia fragmentów złożonych z małych kwadratów używałam rollona, który z tej samej kolekcji dokupiłam do wygranego zestawu (bo nie umiem przewidzieć czy starczy czy nie starczy materiału). No i niestety nakroiłam się bo jakoś tak wyszło w obliczeniach, czy może trudnościach w równym zszyciu (skutki pisania postu po pół roku od ukończenia projektu) - musiałam pościnać te piii ząbki. Coś sobie teraz przypominam, że te paski były krzywo poprzycinane od strony ząbków właśnie.


Na uszycie tej olbrzymiej narzuty (200 cm na 230 cm) miałam czas do maja 2014 roku. I udało się na styk, jeszcze zdążyłam obfocić ją u Krzysi w ogródku :). 


Także z przerwami narzutę szyłam ponad pół roku od pierwszego cięcia.
Teraz trochę matematyki:
- narzuta w środku składa się z 42 bloków,
- każdy blok to 11 kawałków różnej wielkości,
- w sumie 462 kawałki,
- dookoła jest około 564 kwadraty około 5 cm (już nie pamiętam),
- pikowanie zasadniczo po szwach, w granatowych bordiurach (tak to się nazywa?) pikowanki w serduszka.


Tu przed pikowaniem najlepiej widać jaki wzór chciałam uzyskać z zestawienia kolorów ciemnych i jasnych.


Jak to zwykle bywa najdłużej zajmuje pocięcie materiałów i przełamanie się, żeby zabrać się za kanapkowanie i pikowanie. Tym razem kanapkę robiłam w swoim rodzinnym mieszkaniu, w towarzystwie dwóch młodych skrzatów - pomocników.



M.

9 grudnia 2014

... ptaki jak konie ...

... tytuł wyjaśni się ciutkę niżej :).

Dostałam od Ani (Aniu dziękuję bardzo raz jeszcze) obrus z wstawką na haft, z kompletem nici i wzorem ptactwa. A że u mnie nie ma ani możliwości ani klimatu na obrusy postanowiłam, że będzie to fajny prezent teściowej. 
To jest ten taki mały 90 na 90 cm, wykonany w 100% z poliestru.
 

I powiem Wam, że jakoś od razu nie zorientowałam się co mnie czeka - krzyżyki to krzyżyki, ale jak zasiadłam do haftu to szczęka opadła. Ja chyba nigdy nie wyszywałam tak wielkimi krzyżykami. I cóż niby nie ma problemu w końcu duże jest łatwiej niż małe. Ale i palce jakoś inaczej pracowały, i ta grubaśna igła, i te dziury wielkie w materiale ... o matko ... . 


Także ptaki wyszły jak konie i zatęskniłam za moimi maluśkimi bibliotecznymi krzyżykami. 


Ale Biblioteka musi poczekać jeszcze chwilkę bo projektów w głowie masa, takich wiecie na już.
I to zajawka tego co będzie się działa w dojczlandii w czasie świąt i po świętach - będzie patchwork - koc składający się z 1200 kwadratów, po zszyciu będą miały 5x5 cm .


p.s. Przeczytałam świetną książkę "Zaginiona dziewczyna" i choć na początku szło jak flaki z olejem, to było warto! Książka nietypowo skonstruowana, zaskakująca, wciągająca i przerażająca zarazem. I nie przeraża krew czy inne takie bleee rzeczy a świadomość, że nigdy nie wiesz na kogo trafisz i jakie będą tej znajomości konsekwencje. POLECAM!


M.

14 października 2014

... owadzi nastrój ...

... tak dzisiaj oprócz pierwszego, porządnego, jesiennego deszczu przyszedł czas na zakończenie dwóch koralikowych ufoków. Ale zanim o nich to muszę to napisać - zakańczanie, wykańczanie prac koralikowych jest dla mnie swoistą katorgą. I nie wiem o co chodzi, bo praktycznie 90% rzeczy koralikowych, które tworzę albo nigdy nie zostaną wykończone, albo zostają wykończone bo długim czasie od ich rozpoczęcia. Może czyta mnie psycholog i coś by powiedział w tej kwestii? No tak czy siak trochę mnie to męczy, zresztą tak samo jak nieumiejętność dotrzymania słowa samej sobie (bo innym nie mam problemu żeby słowa dotrzymać), że będę pisała tu regularnie ... normalnie niereformowalna jestem.

Wróćmy do owadów, bo o nich mowa pierwszego mojego motyla już widzieliście, pisałam o nim tutaj, podniecona że udało mi się czegoś takiego dokonać, jak stworzenie skrzydeł motyla. Już w trakcie tworzenia tułowia (a pomogły mi w nim Danusia i Jola), postanowiłam że będzie to motyl samochodowy (i jak już zawiśnie zrobię fotkę), ponieważ najśliczniej wygląda pod światło i będę się nim zachwycać jak dynda przy lusterku - stąd widoczna na niektórych zdjęciach pętelka z koralików na której zaczepię gumkę taką do majtek hihi.



Drugi owad to motyl mniej kolorowy. Jakby jakiś biolog się znalazł to pewnie mógłby w nim rozpoznać ćmę. Tak więc motyloćma powstała na życzenie przyjaciółki i od samego początku miała być broszką. Samo robienie skrzydełek to wielka przyjemność, zwłaszcza jak się już opanuje brick stitcha, natomiast ogarnięcie samodzielnie tułowia to już takie łatwe nie było. Ale wydobywając z głęboko zakopanych pokładów cierpliwości i pokory oraz próbując pierdylion różnych tutoriali w końcu udało się rozpocząć, poszerzyć i zwęzić posługując się techniką cubic row.


I oczywiście nie obeszło się o skusze na sam koniec, nie zauważyłam że o czułki zahaczyła mi się w pewnym momencie nitka, oczywiście po prawej stronie - bo jakby inaczej, musiałam ją przeciąć, pogimnastykować się nad przerzuceniem jej na lewą stronę no i przykleiłam do koralików, żeby nie poszły inne rzeczy, które tą samą nitką były mocowane. A przy okazji oprócz przyszycia przykleiłam też agrafkę broszkową. 


Atak pięknie prezentują się na standardowej probówce - ku ogarnięciu ich wielkości.





****
Na koniec ogłoszenie parafialne - muszę wysprzedać swoją papierową biblioteczkę, trochę książek już poszło, ale całkiem sporo jeszcze zostało. Ceny są atrakcyjne po 10zł i 5 zł, jedna ostała się za 20 zł. Zachęcam do zajrzenia na stronę stworzoną specjalnie ku temu i aktualizowaną na bieżąco. 


wyprzedaż moich książek

M.

5 października 2014

... chain maille ...

nie, nie nie zaczęłam uczyć się obcych, egzotycznych narzeczy ...
od bardzo bardzo dawna chciałam spróbować techniki kółkowej, jednak zawsze wydawało mi się to tak skomplikowane, że i tak nie ogarnę. A poza tym oczywiście w Polsce nie da się uświadczyć najważniejszych elementów - czyli kółek. Ale jakoś pod koniec poprzedniego roku znajomy Krzyś, który też zapałał miłością do techniki namierzył dostawców, zajął się zakupami. I tak zaczęliśmy powoli bawić się techniką, ja wolniej On szybciej i z większym ogarnięciem tematu. I dzięki temu  mam Miszcza pod ręką :) Krzysiek prowadzi super blog, na którym tłumaczy i będzie opisywał meandry techniczne (których nie ogarniam) i inne takie. 
Ja zaczynałam od pojedynczych elementów, których nie ma sensu pokazywać, bo ja w przeciwieństwie do metodyczne Krzyśka po prostu robię na czuja :) Poniżej kilka bransoletek sprzed dobrych kilku miesięcy:

pierwsza - męska (choć wzór unisex)


kolejna to kwiecista


tą kocham bardzo z użyciem o-beatsów (takie koraliki) dlatego w różnych oświetleniach przedstawiona gwiazda ;)





 i klasyka, z męskim przeznaczeniem



I tu niespodzianka, powyższą klasykę możecie migaczem i Wy zrobić, ponieważ u Jolinki są gotowe zestawy z bardzo czytelnym tutorialem :) TUTAJ

M.

20 września 2014

... zechciało się jakoś ...

To tak zwany odskocznik od wielkoformatowych plam krzyżyków, które jeszcze przez jakiś czas nie będą nic przypominały. Nie wiem co mi strzeliło, żeby sobie zafundować takiej wielkości krzyżyki - nie powiem było męcząco, zarówno jeśli chodzi o trafianie w odpowiednie nitki to również przechodzenie kilkukrotnie igłą przez daną dziurkę.



Wyszywałam na Newcastle Linen Flax o rozmiarze 40 ct.


W moim przypadku nie dało się tego zbyt intensywnie dlatego zajęło mi to prawie cały tydzień. Dzisiaj skończyłam maczka, obkonturowałam , sfociłam przyłożyłam do wisiora i jakoś naszło mnie żeby jeszcze trochę podziałać. I tak powstały jeszcze dwa pączki.



A potem jak dla mnie stała się rzecz niewiarygodna - od razu wykończyłam wisior, przyklejając wypychając i doprowadzając do sedna sprawy. (moi znajomi wiedzą, że ja robótkę mogę skończyć, ale żeby wykończyć, oprawić to już jest dla mnie najcięższy etap tworzenia - i sama nie wiem dlaczego tak się dzieje :( ).

M.

20 czerwca 2014

... diamentowo ...

... i kolorowo mi. Przynajmniej na gruncie robótkowym, może i przeniesie się na inne sfery ta kolorowość. Ale co tam do rzeczy. Zakochałam się od pierwszego wrażenie w tak zwanym "diamond cross stitch", cudo, którego zawsze chciałam spróbować, gdzieś kiedyś kilkukrotnie obiło się o uszy, a teraz zobaczyłam to u koleżanki blogowej i postanowiłam spróbować. Dostałam namiar na Chińczyków i dawaj wybierać co bym chciała, na szczęście nie było to zbyt trudne, bo akurat u tego sprzedawcy większość przaśnych i nie w moim stylu obrazów było. Trafiłam za to na obraz na podstawie dzieła mojego ulubionego malarza Leonida Afremova:


Zamówiłam i czekałam, myślałam że ponad miesiąc zejdzie a tu niespodzianka - po półtora (nie półtorej) tygodnia przyszła przesyłka. A ja akurat nie mogłam się nią od razu zająć bo miałam inne ciekawsze zajęcia.
No ale i na to przyszła pora. W skład zestawu wchodziły diamenciki w 68 kolorach:


Każdy diamencik ma około 2 mm:


Poprzerzucałam jej do strunowych oznaczonych woreczków (kolory diamencików takie same jak kolory mulin DMC) i posegregowałam je numerami żeby jakoś ogarnąć to wszystko:


W zestawie jest pęseta i  pojemniczek jeden jedyny na trzymanie używanych w danej chwili diamentów (nie przydatny dla mnie za bardzo). No i jest oczywiście obraz:


Sam obrazek ma 40 na 50 cm plus margines jak widać. Na marginesie jest legenda kolorystyczno obrazkowa:


Którą sfociłam i wydrukowałam żeby nie rozwijać za każdym razem dołu obrazka. Sam schemat jest bardzo czytelny:

Wszystko jest wydrukowane na takim jakby plastikowym płótnie i zakryte taśmą obustronnie klejącą, do której to przykleja się diamenciki. Wszystko zalatuje chińskim butaprenem więc doznania węchowe są zacne, na szczęście tylko przez moment po odklejeniu kawałka folii zabezpieczającej.
Bo wspomnianą wyżej wartswę ochronną odkleja się po kawałku (po prostu odcinam kawałek po kawałku. Ja jednego dnia (może 3 godziny bo na więcej plecy nie pozwalają, bo jak się domyślacie pozycja przy tych maleństwach nie jest najwygodniejsza i najzdrowsza) zrobiłam tyle:


I cóż mogę powiedzieć, chyba bardziej upierdliwa to robota niż nawet najmniejsze krzyżyki (pewnie dlatego że do krzyżyków przyzwyczajona jestem), ale sprawiająca dużo frajdy. Kolory diamencików są intensywne i jeszcze ich szlif daje efekt przestrzeni. Trzeba pilnować, żeby nie łapać skosów i dociskać co jakiś czas odpowiednio diamenty do siebie. I tak jeden za drugim pęsetą lecimy do przodu, mając często pojedyncze symbole obok siebie.


Na zdjęciu wyżej widać mój wynalazek, znaczy udogodnienie mojego pomysłu z zastosowaniem origami. Robię malutkie pudełeczka z kartek do których przesypuję koraliki które obecnie są mi potrzebne, dzięki temu nie muszę za każdym jednym czy dwoma diamentami otwierać strunówek. Docelowo wszystkie kolory będą w takich pojemniczkach. Jakbym składała majdan łatwo je złożyć i schować do pudełka.

M.

6 czerwca 2014

... dzieje się dzieje ...

 ... o tak napieram mocy pisalniczej i obym nie zapeszyła. Czas relaksu wypełniony jest po korek i czasami nie wiem w co ręce włożyć. Ale ten odcinek zaległości poświęcony będzie Bibliotece.
Nie wiem czy obserwuje same mniejsze wersje czy ja mam zwolnione obroty w krzyżykowaniu czy mam olbrzyma i po prostu nie widać tak szybko efektów ... ale nie poddaję się o nie!! Biblioteka sprawia mi wiele radości i już nie mogę się doczekać, kiedy dojdę do bardziej kolorowych i magicznych fragmentów. Więc mam motywator i chęci nadal :)

Poniższy fragment to lekko ponad 2 strony wzoru czyli jakieś 9000 krzyżyków za mną dla zdrowia psychicznego nie będę wyliczała ile zostało do końca :)
Zdjęcia poniżej robione z różnej wysokości bo jak to bywa w tego typu kolosach inny efekt daje zdjęcie z bliska inny efekt z daleka.



No i dzisiaj po wyszyciu kilku tysięcy krzyżyków mogę też powiedzieć o nowym urządzeniu, które dostałam od Basi. 

To coś umocowuję się między udami, dzięki czemu trzyma tamborek w pionie i nie musimy angażować rąk. A zważywszy kawał materiału który wisi z boku to duże odciążenie nadgarstków. Napięcie materiału utrzymuje się na zadawalającym poziome dosyć długo, choć naciąganie nie jest zbyt przyjemne. Niestety dużą wada ustrojstwa jest to że śruby nie spełniają swojej funkcji zbyt dobrze. Pierwsza padła śruba mocująca panel mocujący przytwierdzony do "nerki" musieliśmy z mężem przykleić na amen, na razie się trzyma. Druga śruba to ta widoczna po prawej stronie, która blokuje prent z tamborkiem. I tą średnio co kilkanaście minut trzeba dokręcać bo jest śrubą drewnianą i nie trzyma dobrze ciężaru tamborka z takim kawałem materiału. Będę musiała pomyśleć nad zamontowaniem jakieś metalowej, może lepiej trzymającej. No i nie mogę mieć gołych nóg bo się skóra przykleja do lakierowanego drewna. 
Ale mmo tych kilku wadliwych drobnostek sprzęt jest świetny i mam nadzieję, że będzie m służył do końca Biblioteki. I na szczęście mam też ten kwadratowy tamborek ze stojakiem jak coś.
Na zdjęciach wyżej widać nitki z zaczepionym karteczkami:



To mój sposób na to żeby nie rozmontowywać, za każdym razem zakańczania nitki, tamborka. Bo strasznie to opóźnia pracę i wkurza. A tak od czasu do czasu zakańczam kilka i już. A czasem zdarza się że nagle, znienacka pojawi się niezauważony symbol i można taką czekającą na zakończenie nitkę wykorzystać :)

Na koniec prześliczna róża, którą dostałam od uczennicy, uchwycona w obiektywie z kropelkami wody. Zawsze chciałam zrobić takie zdjęcie i się udało. 
To dla Was moich czytelników :)


M.

2 czerwca 2014

... tajemnice ...

Ostatnimi czasy mam szczęście do dobrych kryminałów tudzież książek pełnych tajemnic. Jedną z nich była kolejna książka Renaty Kosin "Tajemnice Luizy Bein".

 
Źródło: www.google.pl
Autorka wcześniej popełniła dwie książki o tematyce bardziej obyczajowej. "Tajemnica Luizy Bein" to książka z dreszczykiem, lekko kryminalna, ciekawie detektywistyczna. 

Bardzo nie lubię opisywać fabuły, bo o tym całe internety piszą dlatego ja trochę inaczej postąpię.

Pierwsze wrażenie jakie miałam przy lekturze to świetne przygotowanie autorki do pisania tej książki, rzetelność i dbałość o każdy szczegół emanowała i sprawiała, że lektura była bardzo interesująca. Miałam poczucie, że zostałam jako czytelnik zaopiekowana i rozpieszczona. Aż wręcz myślałam, że wszystkie szczegóły były przygotowywane przez sztab pomocników. A wierzcie mi smaczków i niuansów o różnej tematyce jest mnóstwo, bo i pociągi, i geografia, i kapelusznictwo, już o obrazach biblijnych nie wspomnę (i nie, nie książka nie jest święta :)). Tak mnie ta rzetelność zafascynowała, że skorzystałam z możliwości i zadałam o to pytanie autorce w wywiadzie stworzonym u Joli.
Postacie są świetnie skonstruowane, bez przesady w żadnym kierunku. Ona młoda, szalona i nie widząca problemów w wielu sytuacjach. On starszy, poważniejszy z zupełnie innym temperamentem chodzący w robionych na drutach kamizelkach wątłej urody. Jest jeszcze wielu innych bohaterów oczywiście, są też pięknie zobrazowane miejsca, jest trochę historii tej prawdziwej, bądź tak zaabsorbowanej do książki, że prawdziwą się wydaje :)
Jestem dosyć wybrednym  czytelnikiem i to nie z powodu wielce wyrafinowanego gustu, ale uważam, że mamy za mało czasu wolnego i w ogóle za mało życia na słabe książki dlatego nie każda mi podpasowuje. "Tajemnice Luizy Bein" jest taką książką, która wciąga od pierwszych kartek i nie odpuszcza, aż do końca. Miałam tylko stres wielki, że może autorka wpadła na szalony pomysł, żeby nie skończyć historii w tym tomie - ohhh jak ja nie lubię książek w częściach, na które muszę czekać kolejne wiele miesięcy. Na szczęście książka ta ma początek, rozwinięcie i zakończenie. I z nadzieją wyglądam następnej książki Renaty Kosin, może będzie i Ona i On też.

na okładce można przeczytać:
Na starówce w warmińskim miasteczku archeolodzy odkrywają cmentarzysko mnichów. Pośród zakonników znajdują szczątki kobiety w wianku ze srebrnych róż i z dzieckiem w objęciach. Okazuje się, że to Luiza Bein, dziedziczka i filantropka, której grób dotąd pozostawał nieznany. Ale kim jest dziecko? Kobieta miała tylko jednego syna, który dożył sędziwego wieku… Młoda dziennikarka postanawia wyjaśnić tę zagadkę. Aby odszukać potomków Luizy, skieruje swe kroki do Szwajcarii. Wraz z młodym i przystojnym Alexandrem Beinem odkryje wiele tajemniczych kart historii tej rodziny…
Pierwszy rozdział możecie też przeczytać tu:  "Tajemnic Liuzy Bein", zachęcam również do zajrzenia na blog autorki Renaty Kosin.

KSIĄŻKĘ POLECAM Z CZYSTYM SUMIENIEM :)
M.