22 sierpnia 2012

... pierwszy raz ...

Tak wiem, obiecałam zakupione materiały ale akurat tak mi jakoś bardziej leżało napisać o moim pierwszym razie ... wymiankowym (bo chyba nikt nie miał wątpliwości, że o robótkach właśnie piszę ;)).

Od początku mojej bytności w blogosferze obserwuję poczynania Cyber Julki, bardzo lubię Jej twórczość. Nie mam pojęcia dlaczego akurat wyszywana przestrzennie biżuteria zdobyła moje serce do tego stopnia, że zapytałam o możliwość kupna takiego medalionu. Pomyślałam sobie, że nie chce mi się kupować wszystkich podzespołów, żeby zrobić jeden wisior (na więcej nie miałam planów). A, że Julka napisała, że nie sprzedaje, ale może się wymienić to ja się zgodziłam bardzo bardzo :) W Efekcie przez duże E dostałam spersonalizowany wisior w zamówionych kolorach. [zdjęcia pożyczyła mi Julka]



W zamian zobowiązałam się uszyć małemu królewiczowi poszewkę na podusię. A że młody podróżnik, ma w klimacie urządzony pokój więc łódka musiała być. Nie odważyłam się na aplikacje, na szczęście w swoich przepastnych wzorach znalazłam wzór PP łódki. I tak motyw przewodni powstawał.


Nie wiem czy każdy patchworkowiec tak ma ale u mnie ciężko znaleźć większe kawałki materiałów, dlatego też cała pozostała część poszewki była kombinowana z różnych kolorów. Ale moim zdaniem wyszło fajnie.


I tak oto poduszka zadomowiła się na swoim miejscu.



A przy okazji pochwalę się jeszcze prezentem urodzinowym od mężusia. Otóż kupił mi nową, wypasioną maszynę do szycia. Pozostałam przy Elnie bo ta marka się sprawdziła u mnie i zaprzyjaźniłam się i przede wszystkim przyzwyczaiłam do obsługi. tadam!!! oto ona:


Dzięki jednemu z haftujących ściegów mogłam zagnieździć kilka kaczuszek na ww. poszewce.
M.

17 sierpnia 2012

... to było przeżycie ..

Lipiec jest miesiącem urodzinowym (jak każdy pozostały można by rzec :)) z okazji moich zostałam zawieziona do prawdziwego, stacjonarnego niemieckiego sklepu patchworkowego. Była to specjalna wyprawa do miasta obok Bremen, za co jeszcze raz dziękuję Beacie. 

Miałyśmy farta niesamowitego bo sklep był otwarty ostatni dzień przed urlopem. No i cóż, weszłam do sklepu i oniemiałam. Mimo, iż widziałam na zdjęciach jak takie sklepy wyglądają, mimo, iż ten akurat wcale nie był duży, ale wszędzie dosłownie wszędzie były materiały. Po kilkunastu sekundach z niedowierzaniem odkryłam, że chyba jestem na bezdechu, ponieważ zaczęłam się podduszać. Normalnie emocje i podniecenie było takie ... więc pooddychałam głęboko oparłszy się o jedną z boskich półek, doszłam ze swoją emocjonalnością do porozumienia i zaczęłam zwiedzać i macać. I pojawił się następny problem ale jak to, ja mam z tego wybrać kilka kawałków ... jak to ... ja chcę wszystkie ... na moje nieszczęście wielkie (pewnie z punktu widzenia mojego męża to wielkie szczęście było), że materiały w Niemczech są masakrycznie drogie. Mniej więcej dwa razy droższe niż w naszych rodzimych internetowych sklepach, gdzie występują tego typu cudowności. Jak już przeleciałam dwa razy wszystko dookoła, mogłam zacząć się skupiać na konkretnych projektach, które były w głowie, albo w głowie się zrodziły pod wpływem chwili i danego materiału. Oczywiście mówię tu o ogólnych zarysach raczej kolorystycznych niż wzorowych. Powiem tak wydałam iiiiiii dużo kasy, dostałam w prezencie część z tego co przywiozłam z tego sklepu i jestem szczęśliwa bo takie urodziny to ja poproszę raz w miesiącu hihi.










Materiały, które przywiozłam pokażę w następnym poście, a do tej pory może moi drodzy goście pokuszą się o strzały typów i kolorów przywiezionych zdobyczy (oczywiście te które widziały już namacalnie nie "zgadują" ok?)

M.

31 lipca 2012

… bo ja lubię do Was pisać …


Zawsze marzyło mi się podziwiając prace fotograficzne innych, robić zdjęcia makro roślin, owadów i generalnie tego co się napatoczy pod nos i aparat. Poprzedni pstrykacz nie zbyt współpracował w tym zakresie, choć był fajny, czerwony i wcale nie tani. W czerwcu w ramach nagrody dostałam inny model, już nie tak poręczny i denerwujący momentami ale za to robi śliczne zdjęcia. Eksperymentowałam z przyrodą i jestem podbudowana, czego efekty jeszcze przez jakiś czas będzie widać na moim blogu. 


Mam też nadzieję, że uda mi się tak ustawić wszystko żeby jeszcze w miarę dobrze wychodziły fotki makijaży, które mogłabym pokazywać na Zakosmetykowane (nie omieszkam się pochwalić).
Nadal pracuję nad postanowieniem pisania tu częściej, wierzę że mi się uda w końcu, mam kolejkę tematów i zdjęć, więc może się uda.
W Niemczech udało mi się skończyć szal dla mojej przyjaciółki. A dokładnie na wyjeździe skończyłam robić wzór, a wczoraj dzięki Kasiu Fiu Bździu zakończyłam robótkę (nie wiedziałam jak się to robi, a dokładnie wiedziałam jak się okazało a zapomniałam). 


Także szal czeka na kąpiel i prasowanie – tak tak wiem to profanacja ale co tam nie mam możliwości rozłożenia rozpięcia i naciągnięcia więc popracuję z żelazkiem. Oczywiście nie omieszkam podać parametrów wszelakich razem ze zdjęciami efektu końcowego.
W dojczlandzie w chińskim sklepie (w którym były całe regały nie wiadomo czego hi hi) zakupiłam suszone banany, które chodziły za mną od lat. Z bananami takimi mam wspomnienia z dzieciństwa, nie mam pojęcia skąd się one w Polsce wtedy brały (może zza wschodniej granicy?). 


Jeśli spotkaliście się gdzieś z takimi bananami u nas w kraju? Dajcie proszę znać – będę wdzięczna.
No i na koniec książka, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. A mowa tu o kolejnej Szwai „Matka wszystkich lalek”. Okładka tej książki odrzuciła mnie na dzień dobry, a i opis na okładce nie zainteresował.


Pomyślałam sobie, kurde pierwsza Szwaja, której nie kupię a może nawet nie przeczytam. Teraz jest mi wstyd, że po okładce właściwie oceniłam książkę, jednej z moich najulubieńszych pisarek. Na szczęście dziewczyny, którym ufam książkowo zrecenzowały książkę super – więc przy jakiejś okazji zakupiłam książkę i dopiero na wakacje doczekała się w kolejce. Przygoda z tą lekturą wcale nie była lekka łatwa i przyjemna ze względu na tematykę poruszaną (wspomnienia z wojny i okresu powojennego oraz nastawienia narodu niemieckiego do polskiego) i poruszającą. Ale oprócz poważnych i naprawdę bolesnych tematów, były też przyrodniczo geograficzne, jak nie koniec świata na małej francuskiej wyspie to polskie Karkonosze, były tez ukochane robótki ręczne – drutowanie i robienie biżuterii ozdabianej minerałami, byli ciekawi, wartościowi i fajni bohaterowie (bracia EE, bliźniaki rozrabiaki i babcia Henia). Jednym słowem było warto jak zwykle przeczytać Szwaję. Z każdą książką zastanawiam się jak to jest możliwe że autorka jest w stanie mnie jeszcze wciągnąć, zaskoczyć, rozśmieszyć … czekam na następne książki.

M.

20 lipca 2012

... bo polskie ...

Nie jestem odosobniona w dorzucaniu zgryźliwych komentarzy w stylu "oto Polska właśnie". Jednak dzisiaj będzie zupełnie z innej perspektywy bo chwalebnie i książkowo (co to za słowo chwalebnie?? - ale jakoś mi pasowało).
Muszę się Wam przyznać, stali goście tego miejsca to pewnie wiedzą - uwielbiam czytać polskich autorów, a autorki szczególnie. Michalak, Szwaja, Kalicińska, Kosin, Tyl, Stec, Witkiewicz i jeszcze kilka innych to Pisarki, które dają mi to czego od książki wymagam - dają mi przyjemność, radość, mądrość, odprężenie, oderwanie ...
Ostatni na tapecie oczywiście oprócz Tej Michalak, Renata Kosin i Aleksandra Tyl.
Renatę Kosin poznałam osobiście w zupełnie nieksiążkowym otoczeniu, a mianowicie poznałyśmy się biegając półnago po pomieszczeniu, ponieważ Renata i jej mama Danusia (pani Danusiu tęsknię!!) to moje pierwsze brafitterki. Nie muszę już chyba dzisiaj nikomu mówić, że dobrze dobrany stanik to niezbędnik każdej kobiety. Moje zaskoczenie było duże, kiedy dotarło do mnie, że Renata napisała książkę. Już z czystej sympatii do Niej sięgnęłabym po jej książkę, ale zajawki pojawiające się w sieci przyciągnęły jak silny magnes. I tak nie zważając na ustawioną wcześniej kolejkę zasiadłam do "Mimo wszystko Wiktoria".
źródło: www.lubimyczytac.pl
Nie będę pisała tutaj streszczenia, bo już masę osób przede mną to zrobiły, jednak muszę wspomnieć, że to kawał dobrej polskiej literatury, takiej jak lubię. Nie przerysowanej, osadzonej w rzeczywistości, z elementami humoru i tematami dającymi do myślenia, a przede wszystkim z robótkami ręcznymi!! Tak właśnie jedna z głównych bohaterek prowadzi działalność jaką ja zamierzam prowadzić jak tylko wygram w totka - czyli sklep z przydasiami robótkowymi + miejsce na swobodne i spontaniczne i zorganizowane spotkania robótkowe, czyli fotele dobra kawusia i święty spokój. Ohh jak ja o tym marzę (zaraz po założeniu wymarzonego liceum ale o tym może kiedy indziej). Co mi się jeszcze podobało w książce - podobali mi się faceci. Ale nie dlatego że byli przystojni (bo nawet nie pamiętam jak wyglądali), podobali mi się bo byli dobrzy dla swoich kobiet, a jak nie dla swoich to byli dobrzy dla kobiet po prostu.

Z książkami Aleksandry Tyl zetknęłam się dzięki Sabinie (która zgodziła się świadczyć usługi mojej prywatnej wypożyczalni książek, mieszkając na drugim krańcu Polski - dziękuję Ci bardzo), która ma bardzo podobny do mojego gust czytelniczy, i dzięki której dowiaduję się o wielu ciekawych i wartych przeczytania pozycjach. Ale wracając do książki "Szczęście pachnie bzem", to kontynuacja losów bohaterów "Alei bzów".
źródło: www.lubimyczytac.pl
I znowu bez streszczeń, chciałam powiedzieć tylko o jednym z aspektów poruszonych przez autorkę - aspektów iście kobiecych, a mianowicie kręcenia sobie filmów. Kręceniem filmów nazywam stan umysłu kobiety (bo faceci zazwyczaj nie są aż tak skomplikowani emocjonalnie), kiedy na podstawie pojedynczych sytuacji, wydarzeń jesteśmy w stanie dośpiewać sobie całą historię - nakręcić film o tym jak "na pewno" było, co ktoś "miał na myśli" i "jak się dalej potoczą sprawy". Zamiast zapytać, pogadać i wyjaśnić. Wszystko to piszę ze swojego doświadczenia i wiem że to wcale nie jest takie proste i nie jest często łatwo odezwać się, zagadać wyjaśnić ale wiem, że to w perspektywie wychodzi na lepsze.
Wspomniana wyżej książka jest dowodem na to do czego dochodziłam latami. Poza tym jest fajnie poprowadzoną historią, przy której i łzy i uśmiech i złość i zrozumienie się pojawiały. Także zachęcam najpierw do przeczytania Alei a potem Szczęścia.





M.

10 lipca 2012

… Antosiowa poduszka …

Jeszcze przed wyjazdem, w wirze kociokwiku przedwyjazdowego uszyłam pościel z satynowej bawełny i podusie dwie dla nowego obywatela ziemi – Antosia – znaczy syna Renaty i Adama (pozdrowienia dla młodych rodziców).
Z braku czasu i nie posiadania pod ręką palety wzorów, wybrałam rybę PP. Jak się okazało rybka jest mało rybna bo oprócz tego że nie ma oka i ości Renia nie rozpoznała stwora i spociła zdjęcia z deka nietypowo – bo stawiając rybę na ogonie. No ale niech jej będzie na pewno wszystko przez te hormony hi hi.
Starałam się użyć jaskrawych kolorów żeby młodzieniec jarzył jak najwcześniej o co biega (w pierwszej wersji miałam uszyć czarno białą bo tak dzieciaki widzą na początku ale czasu nie było na dobieranie materiałów). Na tył poduszki, żeby była przyjemna dla małego ciałka jakby się jej chciało użyć na drugiej stronie zastosowałam polarkowo włochatą tkaninę z której była uszyta poszewka (tak tak pocięłam wzięłam – czego się nie robi dla przystojniaków) kupiona w Home&you.
Owa poduszka stała się też nie lada bohaterem w mojej przygodzie maszynowej, ponieważ zgięłam swoją pierwszą igłę, a co za tym idzie pierwszy też raz dokonałam sama, tymi ręcymi, wymiany igły – jestem z siebie dumna :).


Przy okazji podzielę się z Wami wiekopomnym odkryciem, zwłaszcza dla początkujących wszywaczy zamków – takich jak ja (pomysł z sieci, ale nie pamiętam niestety strony). Otóż najpierw zszywam dwie tkaniny robiąc większy zapas na szew, następnie od spodu przyszywa się zamek tak żeby zszycie wychodziło po środku zamka, zabezpiecza się końce otworu zamkowego, następnie spruwaczką rozcina się szew i jest!!! Pięknie równo i bez stresu i bez zmieniania stopki – na specjalną.



**********************************************************

I jeszcze jedna ważna sprawa. Założyłyśmy z Nailą wspólny blog Zakosmetykowane. Wprawdzie tematyka kosmetyków, ich stosowania testowania i innych eksperymentów wchodzi w „czas relaksu” jednak doszłam do wniosku, że miałabym tu za duży misz masz. Bardzo lubię oglądać na yt kanały i czytać blogi urodowe, mam też swoje przemyślenia i doświadczenia. A, że Jola jest kusicielką i sprawczynią wielu moich „chorób” i „manii” kosmetycznych, to pomyślałyśmy że może uda nam się stworzyć coś wspólnego w tym temacie. Wspólne moczenie się w basenie i wycieczki po saunach tylko utwierdzały nas coraz bardziej w tym przekonaniu (bo urlop rozpoczęłyśmy wspólnie w Druskiennikch).
Zapraszamy więc serdecznie

M.

29 czerwca 2012

… nauki nigdy dość …


Zarówno dla nauczyciela – co by nie wypadł z rytmu nauczania w szkole i dalej nauczał poza szkołą (hi hi żart niezły co??) jak i dla uczniów moich, czyli następnej partii maniaczek pragnących nauczyć się sutaszu. Kasia towarzyszyła nam kończąc swój wisior.
Tym razem gościła u mnie Basta (która od niedawna prowadzi bloga) i Małgosia.
Obie uczennice poruszały się w zbliżonych do siebie kolorach – kolorach ziemi. Basia szła jak burza skracając momentami drogę i dobrze kombinując po swojemu. Małgosia natomiast powoli i dokładnie poznawała nowe ścieżki szycia sutaszu. Jestem ciekawa dalszych ciągów prac dziewczyn, które mam nadzieję zobaczę w niedzielę.
Bo w niedzielę spotkanie maniaczkowe tym razem początek o 12.00 u Małgosi w sklepie.
Właśnie policzyłam ile książek trzasnęłam przez mijające pół roku. I jestem pod wrażeniem bo jest to 19 książek w tym jedynie 4 wysłuchane. Jestem w trakcie czytania trzech … ale super!! Jestem z siebie dumna. Postanowiłam też ostatnio zająć się trochę książkami ze swoich półek tak, żebym mogła przeczytane powynosić do szkoły, a półki zapełniać nowymi juhuuuu (no bo teraz to już nie mam miejsca :().
Powyżej wakacyjne plany minimum – kilku pożyczonych książek nie ma w tym stosiku co nie znaczy, że jak tylko podejdzie klimat nie sięgnę po nie. Jak widać tematyka przeróżna, ale to dobrze bo przynajmniej monotonnie nie będzie.

M.

20 czerwca 2012

… koralikowo …


Kurcze nie wiem jak to jest, że czas tak przyspieszył. Niby nic konkretnego się nie dzieje, nie mam niby więcej pracy, nie dzieje się nic wyjątkowego, a trzy tygodnie strzeliło mi strasznie szybko. Jak zobaczyłam na nadrywaczu 3 tygodnie nieobejrzanych programów to się zdziwiłam, ale kiedy to poszło … no nic z drugiej strony dzięki temu bliżej urlopu hi hi hi
U mnie ostatnio znowu koralikowo, ja nie wiem dlaczego tak jest … ale te koraliki mnie fascynują a poza tym wszyscy dookoła chcą mieć a że ja chcę robić to koralikuję :)
Marzy mi się tęczówka i chciałam ją zrobić z większych koralików, ale jakoś efekt nie jest zadowalający więc jeszcze muszę pokombinować. Na szczęście dobrze się pruje takie coś.

Ania dostała w brązach moją ulubioną szóstkę (znaczy na 6 koralików w okręgu i pierwszym wzorem który ukochałam).

Kolejna jeszcze nie skończona i coś mi się wydaje, że po ostatniej wizycie u Jolinki też ją spruję – bo moja mistrzyni nauczyła i uświadomiła mi pewne techniczne aspekty robienia bransoletek – tak że jeszcze pomyślę czy wstawić w niej końcówki czy zrobić od nowa.

Jakiś czas temu razem z Nailą prowadziłyśmy mini szkolenie z sutaszu dla Kasi i Marty. Jedna i druga to pojętne uczennice, choć ta pierwsza objawiła się jako choleryczka hi hi – igły trzaskały w palcach że hoho. Tak czy siak dziewczyny dzielnie robiły swoje biżu sutaszowi.
Kasia w akcji:

Marta w akcji:

A dzięki temu że one robiły ja mogłam skończyć (rok temu rozpoczęty) wisiorek w kontrowersyjnym zestawieniu kolorystycznym – pomarańczowo różowy. Jestem z niego dumna. A jutro następna tura uczennic więc może powstanie coś nowego :)


A w sobotę był publiczny dzień dziergania, więc my białostoczanki nie omieszkałyśmy się spotkać. W kawiarni pod parasolami dawałyśmy czadu dobre 5 godzin. Gęby się oczywiście nie zamykały, każda z nas coś dziergała. I w związku z tym, że koło mnie Ania krzyżykowała znowu zatęskniłam za haftem więc coś czuję że wakacje pod znakiem krzyżyka będą.

M.

16 czerwca 2012

... nadzieja ...

Przeczytałam „Nadzieję” Katarzyny Michalak.

Kasia ma niesamowity dar wzbudzania różnych emocji i uczuć. Może nie w takiej kolejności ale pojawiły się w czasie lektury: podekscytowanie, radość, wkurzenie, złość, wzruszenie, żal, strach, ulgę, zwątpienie, przerażenie, tęsknotę  … i tak dalej. Tak, tak autorka ma niesamowite umiejętności co?
Nie będę streszczać tu książki, bo już tyle osób przede mną to zrobiło, że szkoda literek … no dobra nie umiem tego robić więc napiszę bez streszczenia.
Na początku, kiedy akcja rozgrywała się na wsi, gdzie bohaterowie dorastali, abstrahując od dramatów opisywanych, wspominałam swoje dzieciństwo. Zupełnie inne, ale momentami równie beztroskie, na wsi, kiedy spędzając wakacje odkrywało się nieodkryte, walało się po sianie, rozwalało nogi, a blizny są do tej pory.
Wkurzała mnie Lilka, jak ona mnie wkurzała … jej zachowanie, jej myślenie, jej tchórzliwość oj jakbym mogła to bym ciskała piorunami. Ale z drugiej strony (tej mądrej i nieemocjonalnej) doskonale ją rozumiałam, bo Lilka to postać tragiczna, w której skórze nie chciałabym się nigdy znaleźć.
Przez całą przygodę z „Nadzieją” ekscytowałam się i przeżywałam relacje między głównymi bohaterami. Rozwój uczucia, niepewność co do kontaktu z mężczyzną, pierwszy raz … o kurcze jakie wspomnienia … Nie powiem rozmarzyłam się również o takim boskim mężczyźnie jakim był Aleks. Taka miłość i oddanie ... (ale tu nie za bardzo będę się rozpisywać co by nie było dowodów przy sprawie rozwodowej hi hi).
No cóż napiszę jeszcze o zakończeniu … nie, nie powiem o co chodzi – ale Kasia będzie wiedziała – jestem kochana na Ciebie zła – jak mogłaś … ja się pytam??
Jestem fanką Kasinych książek, wszystkich razem i każdej z osobna. W żaden sposób nie mogę ocenić czy „Nadzieja” jest najlepsza … bo wiem że autorka jeszcze kilka książek dla nas szykuje i byłoby nie fer to oceniać hi hi. Na pewno jest to jedna z książek, która najbardziej zamieszała w moich emocjach. A w związku z tym nie obejrzałam się kiedy się przeczytała i skończyła. Uwielbiam takie książki!!

 p.s. dzisiaj gramy o wszystko a więc mój manicure w barwach narodowych, a co ;) 
M.

30 maja 2012

… patchworkfitness …


Radosne słowotwórstwo wynika z mojego ostatniego doświadczenia, kiedy to po przepikowaniu ¾ brązowej narzuty spociłam się jak przy ostrym biegu, wieczorem byłam głodna jak wilk (mimo iż wszystkie posiłki zostały zaliczone w ciągu dnia), a następnego dnia miałam zakwasy od pasa w górę.

Pikowanie wielkiej narzuty nie należy do najprzyjemniejszych bo utrzymanie tego w maszynie, obracanie tego kawała materii w tę i powrotem powoduje, że się można zmachać ostro. I tu już po raz kolejny doznałam potrzeby posiadania maszyny z szyciem do tyłu. Znaczy moja elna ma taką opcję ale muszę cały czas przycisk trzymać żeby tak szyć a jak wiadomo trzech rąk nie mam, a posiadane dwie są potrzebne do prowadzenia i naciągania materiału.
W związku z tym, że moje umiejętności pikowania i manewrowania narzutą są niewielkie więc środek postanowiłam przepikować tylko po szwach kwadratów (choć miałam chrapkę na popikowanie słoneczek – ale bym nie przeżyła tego raczej). Pojawił się problem co zrobić z beżowym i czekoladowym pasem materiału. Burza mózgów z udziałem małżonka szanownego (za co serdecznie mu dziękuję) zakończyła się półkolami na pasku beżowym i zygzakiem na pasku czekoladowym.

I tu kolejna niespodzianka. Zygzak postanowiłam przepikować cieniowaną nitką gutermanna. No i cóż spodziewałam się czegoś więcej po niciach za które płaci się ponad 3 funty, a już na pewno tego że będą trwalsze. A tu proszę państwa zonk – nici są jak mocniejsza wata rozłażą się i zrywają z igły w czasie szycia. Co powoduje poprawki i kolejne nitki do zakończenia, których i tak jest tysiące…

Nie mogłam się powstrzymać i sfociłam to co wyszło do tej pory. Wygląda cudnie przestrzennie.
Tak, tak wiem że to nie skromnie, a mamusia mówiła że skromnym trzeba być – ale kurcze nie zawsze trzeba się słuchać no nie ;)

p.s. mam nadzieję że spieralne mazaki z mojej narzuty rzeczywiście się spiorą …

M.

26 maja 2012

… truskawkowo …

                                                                                                                     źródło



Sezon truskawkowy uważam za otwarty i oby trwał i trwał …

Ja przede wszystkim nadal w temacie koralikowym (jak to z nowymi maniami bywa) dwie nowe bransoletki w robocie, bardziej i mniej postępującej. No i cóż odkryłam (co pewnie dla niektórych jest oczywistą oczywistością), że najlepiej kolory koralików podbija biała nitka. Używam za radą bardziej doświadczonych nici do szycia dżinsów i jest to najlepsza nitka jaką do tej pory robiłam (a robiłam na perłówce multikolorowej).

Zgodnie z postanowieniem (Ania wyzdrowieje będziemy kanapkowa nasze narzuty) po kilku miesiącach czekania nasze dzieła patchworkowe doczekały się skanapkowania. Jedynym znanym mi miejscem o dużej, wolnej i płaskiej powierzchni niezbędnej do powyższego procederu była moja szkoła.


Do agrafkowania używałyśmy zwykłych płaskich śrubokrętów. Znaczy ja używałam, a Ania twierdziła że woli jedynie palcyma. I tak w dwie godziny strzeliłyśmy dwie kanapki. Teraz musimy znaleźć w sobie odpowiednią determinację żeby je przepikować. Dla mnie to już nie nowość, za to Ania będzie debiutowała w takiej wielkości.
Maturzystki mają wolne, a więc zapragnęły nauczyć się sutaszu. I tak oto czwartkowego popołudnia 4 osoby zaraziły się sutaszem (3 uczennice i kumpela z pracy). Dziewczyny pojętne na maksa. A niebawem następne spotkanie naukowe :)

Dziewczyny macie jakieś metody na systematyczne blogowanie po dłuższej przerwie. Bo ja z jednej strony bardzo tęsknię do systematyczności pisania, a z drugiej strony jakoś mi ciężko się zabrać. Pomożecie??
M.