29 listopada 2009

… niedzielny wpis …

Choinka mnie zachwyciła, do tego stopnia że nie mogę się od niej oderwać, mimo, iż krzyżyki są małe a rayon niezbyt układną nitką jest. Ale to nic i tak dzielnie idę ku szczytowi choinki. Powinnam raczej pisać w czasie przeszłym ponieważ wracam po zwolnieniu do pracy i nie wiem jak to się teraz będzie układało z czasem :(. Żeby oddać wielkość znowu przyłożyłam grosik (na 1 cm jest 11 krzyżyków). Nie obiecuję ale mam ochotę tą choinkę jeszcze raz popełnić na aidzie i jakąś inną nitką – chodź nie wiem czy łatwiejszą bo chodzi mi po głowie jedwab madiry – masochistka jestem.

Chciałam jeszcze pokazać jednego takiego szaleńca na moim parapecie. Brzydal jeden (bo nie chwali się kwiatków) wystartował znowu z pąkami i kwiatami. Uwielbiam go za to :) W następnym wpisie będą już zapewne bujne kwiaty – aczkolwiek jak go znam będzie kwitł na raty ale za to długo.


M.

22 listopada 2009

… wielowątkowo …

Oj dzisiaj nazbierało się trochę rzeczy do omówienia. Na początek prezent od męża (czerwony) i Beaty (śliwkowy) – otóż jest to coś fantastycznie miękkiego i pięknie kolorowego, nazywa się „pompon print” i nie wiem jak się do tego zabrać. W sieci jest jedna książeczka Rico do kupienia o sztuce robienia z tego czegoś ale za granicą i drogo – i tu moje pytanie może ktoś ma w swoich zbiorach jakieś ściegi na tą dziwną włóczkę. Będę wdzięczna.

Skończyłam kolejną myszę – myszy są fajne, tą wyszywało się dosyć szybko zanim nie doszłam do backstitchy na kwiatkach – o maj got ale się nadziubałam w tą i powrotem tą igłą. Półmetek myszy mam za sobą – Mela coś dzisiaj straszyła, że dwie następne podrzuci lada moment. A wracając do poprzedniej myszy nie wiem czy ze szczęścia, że już skończyłam tą dosyć upierdliwą mysz czy nie wiem co, spowodowało że pominęłam kilka elementów. I tu szybka zgadywanka – znajdź 4 szczegóły różniące obrazki :)
I nowa zabawa do, której mimo, iż obiecywałam sobie że nie mieszam się w żadne zabawy, weszłam. Jest to Choinkowy SAL 2009 zorganizowany przez Anię - aploch. Wciągnęłam się w tą zabawę tylko i wyłącznie dlatego, że i tak i tak miałam wyszyć tą choinkę bo podobnie jak Anię mnie też ona urzekła. Najpierw miałam wizję, że chcę spróbować wyszyć ją na płótnie – tym takim którego zwój leży w mojej szafie od lat, a które to płótno utkała moja babcia w swojej młodości. Ku mojemu zdziwieniu, jest cały czas w bardzo dobrym stanie i naprawdę nieźle się na nim wyszywa. Wątek i osnowa są dosyć równe. Zaczęłam nawet wyszywać jednak ten próbny kawałek, który wycięłam i na którym zaczęłam próbować jest za mały na rozpoczęty obrazek. A że mam wizje tej choinki wyszytej Rayonem to pomyślałam sobie że jednak połączenie zgrzebnego płótna z błyszczącą elegancką nitką nie będzie korzystne.

Płótno wykorzystam do czegoś innego – już się go nie boję :).
Postanowiłam że wyszywać będę na luganie ecru jasnozielonym (może wręcz seledynowym) Rayonem. Używam jednej nitki robiąc takie maciupeńkie krzyżyki.

Aż się dziwię, że oczy mi nie odpadły dzisiaj – ale nieźle się robi :), mimo iż to chyba pierwsze w moim życiu tak małe krzyżyki (do tej pory oszczędzałam swój organ wzroku). Oświetlenie kiepskie – obiecuję że jutro przyłapie przy dziennym świetle.

Już dawno miałam napisać i opisać i polecić serdecznie produkt dmc – plastikowo metalowy tamborek. Jest super ekstra lekki a w związku z tym nie boli ręka przy dłuższym wyszywaniu nie moli ręka. Poza tym w porównaniu do gumowych czy drewnianych rewelacyjnie łatwo i szybko się na niego naciąga materiał i ewentualnie szybko również się reguluje napięcie tegoż materiału. Oczywiście ktoś mógłby zarzucić, że szybko napięcie materiału się luzuje – ale dla mnie to absolutnie nie przeszkadza bo regulacja jest tak szybka i nieuciążliwa, że niech sobie.


M.

19 listopada 2009

… bo co gorsze jesteśmy? …

Dlaczego w naszym zacnym kraju nie ma możliwości kupienia fajnych nitek i innych materiałów i gadżetów, które by nas uszczęśliwiły robótkowo. W tym tygodniu przyszło zamówienie, które dzięki yenulce poszło sprawnie i gładko. Oprócz tego co na fotkach zamówiłam jeszcze monokanwę w kolorze beżowym i takim jasno szarym. A na fotkach mamy cieniowane nitki, na które jak wiecie choruję nieuleczalnie. Są to chyba ręcznie malowane – albo wyglądające tak jak ręcznie malowane nitki, które zamierzam wykorzystywać do needlepointa.
Przy okazji pokazuję jaka jest różnica między dwoma rodzajami nitek: watercolours i wildflowers obie by Caron. Te ostatnie przyszły omyłkowo mimo iż były zamówione te pierwsze, ale dzięki temu przynajmniej wiadomo co za jedne są te wildflowersy. Watercolours to grube nitki które w paśmie podzielone są na 3. Pięknie wypełniają monokanwe 18stkę te wildflowers natomiast to bardzo cieniusieńkie nitki grubości mniej więcej 2 pasemek mulinki – więc nadają się chyba jedynie do wyszywania haftem płaskim, może krzyżykiem ale pewna nie jestem. Mogą posłużyć do mereżki lub innego wykończeniowego dziergania.


I kilka ściegów dzisiaj:
Buttonhole Gobelin – bardzo prosty wypełniacz przestrzeni.
Clematis Square – ścieg stanowczo lepiej wyglądający wykonany wielokolorową nitką, bo wtedy widać sens ściegu. Moim zdaniem bardzo fajny do ozdabiania a nie wypełniania przestrzeni, choć kto wie kto wie :).
Couching Variation – znowu wielokolorowy ścieg, już lepszy niż poprzedni do wypełniania powierzchni, można użyć metalizowanej nitki zamiast tego jasnego różu.
Flower Basket Pavilion – typowy wypełniacz, moim zdaniem bardzo efektowny.


M.

14 listopada 2009

… ryczące książki …

Zdarzają się takie filmy, zdarzają się takie książki w czasie których płaczę jak bóbr (skąd w ogóle takie powiedzenie? – już wiem – „Myśliwi twierdzili, że bóbr zabijany lub ścigany płacze, i stąd powstało przysłowie: „płakać jak bóbr rzewnie”). Częściej zdarza się to przy książce niż przy filmie ponieważ te ostatnie to częściej słucham z robótką w dłoni niż oglądam, a jednak to skupienie i wciągnięcie się w akcje powoduje wzruszenie. Dlaczego o tym piszę – bo dzisiejszej nocy tak między 2 a 3 kończyłam czytać książkę przy której łzy leciały ciurkiem, a że słabiutka jestem emocjonalnie to jeszcze bardziej natężyło to potok łez i łkanie.
Książka, o której mowa to „Intruz” Stephenie Meyer – to ta autorka od sagi wampirze (która zresztą też bardzo mi się podobała). Do książki podchodziłam jak do jeża (jejku jakie zwierzęce powiedzenia mi się sypią) bo z okładki dowiedziałam się, że jest to książka sf – a ten gatunek absolutnie do mnie nie przemawiał (choć wampiry to zasadniczo mało realistyczne też są). I tak kilka miesięcy minęło, aż kumpela która sf też nie czyta zachęciła mi, iż te nieziemskie elementy są strawialne bardzo a poza tym bardzo warto przeczytać. No i zaczęłam czytać – oczywiście jako jedną z kilku książek w tym samym czasie – i zaczęło wciągać i zaczęło ciekawić i pochłonęło, i poruszyło i rozemocjonowało i rozpłakało. Książka bardzo fajnie napisana – autorka ma dar tworzenia fabuły, używa takiego języka, że czytelnik zapomina że przesuwa się po literkach, ja miałam wrażenia zarówno przy wampirach jak i przy Intruzie że po prostu jestem w tym świecie. Może nie jest to wysokich lotów literatura, ale nie można w życiu robić tyle haj lajf rzeczy. Poza tym tak jak Meyer pisze o miłości – ehhh mówię Wam – ryczałam.
Podobne wspomnienia mam – takie ryczące i piękne – z czytania „Jeźdźca Miedzianego” Paulliny Simons. Piękna historia dwojga młodych ludzi osadzona w Leningradzie w czasie II wojny światowej. Było podobnie jak przy Intruzie – końcówka książki – nie chciało mi się odkładać – czas w noc leciał a ja się zaczytywałam – i w środku nocy nagle zaczynałam płakać. Przy Jeźdźcu małżonek mój zbudził się zdenerwowany dlaczego ja tak płaczę … . Niesamowite.
Wspomnę tylko jeszcze, że są książki w czasie których płaczę ze śmiechu – przychodzą mi do głowy książki Marcina Szczygielskiego, a taka rochichana byłam zwłaszcza przy „PL-boy – czyli dziewięć i pół tygodnia z życia pewnej redakcji” i „Wiośnie PL-boya”. Te i pozostałe książki Szczygielskiego – zarombiste – polecam!!

A na koniec trochę krzyżykowo – bo dawno nie było o tej mojej miłości (że nie wspomnę że o dwóch innych miłościach nie było tu jeszcze wcale – olaboga – czyli o frywolitce i pergaminarcie). Skończyłam RR myszę majową, mam nawet zaczętą już czerwcową – jestem strasznie do tyłu z tymi robótkami – no ale człowiek nie jest w sanie przewidzieć rok wcześniej jak mu się życie ułoży i potoczy, to jest minus tego typu dłuuugoterminowych zabaw. No ale ruszyło się i do przodu lecimy. Myszy wyszywa się dosyć szybo – tylko 14 kolorów niegroźne back stitche więc przeżyjemy!
M.

13 listopada 2009

… blogowisko …



Na początku chciałam podzielić się z Wami swoją refleksją na temat tego co się tu dzieje – a mianowicie na temat bloga i blogowania ogólnie. Strasznie dużo frajdy i radości daje mi pisanie tutaj – realizuję taki swój mały ekshibicjonizm dotyczący moich zainteresowań i serce rośnie kiedy pojawiają się kolejne komentarze czy przeskakują cyferki na liczniku, ale prawdziwy relaks to odwiedzanie Waszych blogów, często dosłownie tęsknię za nowymi wpisami. Bardzo ostatnio daje się we znaki brak w sieci Krzysi – normalnie smutno że otwierając kompa nie ma czegoś nowego od niej, choćby komentarza – człowiek się przywiązuje jednak do ludzi : ). Jak zostaje chwila to wędruję po blogowisku w poszukiwaniu nowych ciekawych osób i ich opowieści. I tak ostatnio trafiłam na blogu Kigabet na fascynującą rzecz, a mianowicie zastosowanie zamków – takich zwykłych metalowych kurtkowych zamków – do robienia biżuterii. Fascynująca sprawa zobaczcie same. Jestem też podglądaczem rosyjskiego bloga, na którym autorka pokazuje swoje DZIEŁA (bo inaczej nie potrafię wyrazić zachwytu) robione z fimo tudzież innej podbnej w zastosowaniu masy. Jestem zauroczona co może wyjść spod ludzkich palców. Spotkałyście w odmęcie internetu jakieś fascynujące was rzeczy, którymi warto się podzielić z nami??


No i książkowo też dzisiaj trochę, w ubiegłym tygodniu skończyłam czytać książkę „Miasto poza czasem” Enrique Moriel. Książka przez którą na początku było ciężko mi się przebić, momentami przypominała mi Pachnidło (w stylu odbioru tej książki, może odrobinę prowadzeniem fabuły). Akcja książki osadzona jest w Barcelonie i prowadzona jest dwutorowo przez dwóch różnych narratorów. Pierwszy tor to teraźniejszość i zagadka prawie że kryminalna, drugi tor to daleka przeszłość (bardzo daleka) i narracja … postaci która łączy przeszłość z teraźniejszością. Książka momentami straszna, momentami śmierdząca (dobrze opisane pewne zdarzenia), momentami intrygująca i zaciekawiająca. Po kilkudziesięciu stronach wciągnęłam się na tyle żeby łyknąć jednym tchem kolejne set kartek. Bijąc się w pierś powiem, iż nigdy historia nie była moją pasją a w związku z powyższym mam „lekkie braki” w tej kwestii, a w związku z tym zastanawiałam się często czytając tą książkę ile w niej jest fikcji a ile prawdy? W każdym razie w ogólnym rozrachunku książkę polecam.
Na jutro przygotowane już mam fotki nowych ściegów, musze jeszcze tylko je opisać.

M.

11 listopada 2009

… uroki jesieni …

Kurcze nie mam nawet czasu, żeby pisać tu chociaż ze dwa razy w tygodniu :(, ale nic ja nadal wierzę w to, stan ten ulegnie zmianie … podobno wiara czyni cuda.
Polska jesień jaka jest każdy widzi – a przynajmniej tu u nas na północno – wschodnich kresach jest beznadziejna, depresyjna i ogólnie beee. Ale dane mi było w czasie szalonej kilkudniowej wycieczki zobaczyć prawdziwą niemiecką jesień. W dojczlandzie zjawiłam się robiąc urodzinową niespodziankę szwagierce a przy okazji zajrzałam do pięknego jesiennego lasu – zobaczcie sami. Osoby do których pojechaliśmy mieszkają w lesie w małym drewnianym domku ogrzewanym kominkiem – ach miodzio mieć taki kominek, żeby tylko było w tym domku widniej, no ale nie można mieć wszystkiego. Z opowieści przy kolacji wyszło, iż domownicy widują w tym lesie białe jelenie. Tak tak pomyślałam sobie najedli się jakichś grzybków i białe jelenie widzą. Następnego dnia postanowiliśmy sprawdzić tą anomalię przyrodniczą, pogoda wyjątkowo sprzyjała, już kilka kroków od wejścia do lasu rzeczywiście zobaczyłam białego osobnika z dwoma małymi sarenkami. Wow, oczywiście wiedziałam że takowe istnieją (chociażby w białowieskim parku) ale zobaczyć na własne oczy wow. Niestety był za daleko i za szybko żeby pstryknąć mu fotkę – ale wierzcie na słowo był biały i miał takie brązowo-kasztanowe rogi. Na spacerze próbowałam również umiejętności robienia zdjęć w makro – wychodziło różnie aczkolwiek z niektórych fotek jestem zadowolona. A las obfitował w kolorowe liście, ziolone igły okraszone kroplami nocnego deszczu, pomarańczowymi grzybami i dwoma dosłownie dwoma jagódkami. Spotkałam pająka, który nie dał się sfotografować – tak się rozbujał na pajęczynie że aparat nie był w stanie zsynchronizować ostrości. Natomiast para uroczych biedronek (na pewno bardzo się kochających) postanowiła dać się obfotografować przycupnięta na suchej trawie. Na fotce pokazałam moje próby uchwycenia ostrości – jak widać czasami chwytało ostrość nie tego co trzeba. W lesie dominowały jesienne kolory. Pole kukurydzy też skłaniało się już ku zimowym barwom, natomiast niemieckie pola są niesamowite – już zielone – tak dokładnie już. Nie wiem co tam rośnie ale ma piękny wiosenny kolor i wierzcie mi taki kolor utrzymuje się w wielu miejscach dojczlandu przez całą zimę. Kiedyś pierwszy raz jadąc tam na boże narodzenie nie mogłam wyjść z podziwu jak to możliwe że u nas zima – szaro buro czasami biało, a u nich zielone pola. Taka zieleń dodaje energii ehhh a u nas jeszcze kilka miesięcy piiiii zimy.
W związku z tym że jestem na zwolnieniu, pewnie niebawem pokażę kolejne ściegi needlepointa i opowiem o książce którą skończyłam w ubiegłym tygodniu, może też uda mi się myszy nadgonić – tak jak o tym pisze to się motywuję żeby właśnie tak było jak piszę :).

M.